Od zarazy do zarazy

Dziesięć lat temu, kiedy Paweł Iwaszkiewicz i Maciek Kaziński zakładali Orkiestrę Czasów Zarazy, nikt by nie przewidział, że przyjdzie prawdziwa zaraza.

Nikt nie przewidywał też, że Maciek umrze – a we wrześniu minęły dwa lata. Był w końcu jeszcze całkiem młody. Taki los. Zespół, złożony z praktykujących zarówno muzykę dawną, jak folkową, był emanacją wyobraźni obu założycieli. Pamiętam pierwszy ich koncert na zupełnie nowym wówczas festiwalu Wszystkie Mazurki Świata, który także szczęśliwie przetrwał.

Idea jest wciąż ta sama – telemannowska. Pokazać polską muzykę ludową w formie, w której wielki kompozytor ją zanotował, co odnaleziono w Bibliotece Uniwersyteckiej w Rostocku. Notatki muzyczne, które się zachowały, to same rudymenty, głos melodyczny i basowy. Oczywiście da się na ich podstawie zrekonstruować utwór w zwykłej barokowej formie, ale zespół chciał raczej odtworzyć to, czego Telemann mógł słuchać w polskich karczmach. To „dzikie piękno”, o którym wspominał. Skład kapeli również zanotował; jedynym wariantem, jaki zespół wprowadził, było zastosowanie w jednym z utworów nyckelharpy, ludowego instrumentu szwedzkiego – jego nazwa oznacza klawiszową harfę, choć de facto są to klawiszowe skrzypce, a gra się na nich smyczkiem – żeby nawiązać do muzycznych kontaktów naszych krajów, a wiadomo, że najpopularniejszy szwedzki taniec ludowy nazywa się polska. Idea Telemanna została przez naszych muzyków osiągnięta, choć czasem próbuję sobie wyobrazić, jak mogłaby brzmieć kapela złożona z 36 dud i 8 skrzypiec, bo i taką spotkał Telemann na swojej drodze, co skrzętnie odnotował… Trudne to musiałoby być dla ucha. Ale cóż, dzikość ma swoje prawa.

Dzika energia, ale w sensie intensywności, a nie nieokrzesaności, buzowała też na obu wieczornych koncertach {oh!} Orkiestry Historycznej. Tym razem już bez żadnych zewnętrznych gości, z całym op. 6 Corellego (w dwóch częściach) – po tym, jak kompozytor ten przywoływany był na tym festiwalu przez jego kolegów (Tartini, Geminiani), tym razem wreszcie w oryginale. To są po prostu przeboje. A wczoraj jeszcze był znów Schütz na carillonie (Małgorzata Fiebig) – tym razem na tym w kościele św. Katarzyny, lepiej brzmiącym, jeśli chodzi o strój. Kiedy pokazywano panią Małgosię grającą, wspominałam, jak zwiedzałam to miejsce, a nawet dotknęłam instrumentu… To było zeszłorocznego lata, a jakby wiele lat temu, w innym świecie, w którym nie było zarazy.

Miejmy nadzieję, że i ta zaraza wreszcie przeminie i na wiosnę pewnie nie, ale już przyszłej zimy będzie można spotkać się w Gdańsku.