Doczekaliśmy się

Dwa razy przekładany był Bachowski recital Piotra Anderszewskiego w Filharmonii Narodowej – i wreszcie się udało.

W programie były preludia i fugi z II tomu Wohltemperiertes Klavier, te same, które nagrał na swoją najnowszą płytę, ale nie wszystkie, tylko dziewięć par; w tej samej, co na płycie, kolejności, tylko pominąwszy drugą f-moll (preludium zagrał na bis) oraz ostatnie H-dur i h-moll (z ostatniej pary zagrał również preludium na drugi bis, jako trzeci bis powtórzył F-dur). Porównania z nagraniem się nasuwają – i słychać, że choć zręby interpretacji zostały te same, to jednak są pewne różnice, co nie dziwi, bo akurat ten pianista nigdy nie gra dwa razy tak samo.

Niewykluczone też, że po ciemku – a światła w całej sali zostały wygaszone i skierowane tylko na pianistę – percepcja się wyostrza i słyszy się różne drobiazgi, które w domowym słuchaniu mogą przelecieć mimo ucha. Jednak wydawało mi się, że pewne szczegóły zostały wyostrzone, jak spiętrzenie napięcia w Fudze As-dur do momentu, kiedy polifonia nagle rozsypuje się i zmienia w całkiem homofoniczną kadencję; wzmocnienie tematów w Fudze b-moll, zabawnie pompatyczny marszowy temat Fugi Es-dur czy bardziej wyrazista interpretacja Fugi gis-moll (przy której często przypomina mi się fuga z op. 110 Beethovena – to akurat ta jedyna sonata, którą PA grywa). Owa miękka, aksamitna barwa, która tak mnie zafascynowała w nagraniu niektórych preludiów i fug, pozostała w naturze, ale na żywo słychać było większe zróżnicowanie dźwięku (jak właśnie we wspomnianej Fudze gis-moll).

Miałam jednak odczucie, że pianista jest lekko rozproszony, i sam to później potwierdził: był to jego pierwszy recital przed publicznością po długiej przerwie (majowe były jeszcze do pustej sali), więc czuł się trochę dziwnie. Jednak, jak mówi, jeszcze dziwniej czuł się w Wiedniu 10 dni temu, kiedy grał Beethovena z Wiener Symphoniker i Davidem Zinmanem. Zupełnie odzwyczaił się, że na scenie może być tylu ludzi, no i ta widownia, rozrzedzona i w maseczkach… W naszej filharmonii nie widział nas zamaskowanych, bo było ciemno, ale deprymował go także inny szczegół: że musiał grać w większym niż zwykle oddaleniu od publiczności, ponieważ estrada w obecnej postaci jest powiększona, aby członkowie orkiestry mogli siadywać w większych odstępach od siebie – a na tym zabudowanym przodzie nie da się postawić fortepianu, bo scena mogłaby się zawalić. Ale brzmieniu to na szczęście nie przeszkadzało.

Dziwny to czas – wszystko się rozkręca i budzi, wielu żyje, jakby pandemia nigdy się nie wydarzyła, ale inni jednak trochę zdziczeli – właśnie rozmawialiśmy o tym po koncercie, że zaliczamy się do tych dziczejących. Zresztą choć z jednej strony rzeczywiście idzie ku lepszemu, z drugiej – wcale nie wiadomo, czy to lepsze nie będzie znów gorsze, czy znów nie doczekamy się, jak powiedział pianofil, tytułu pewnego poematu symfonicznego Mieczysława Karłowicza… Ale na razie cieszmy się tym, co jest. Trzymając dystans.