W Operze Leśnej po włosku

Festiwal NDI Sopot Classic wszedł w drugą dekadę. O ile na zeszłorocznej edycji (na której nie byłam) czuło się ponoć pandemię, to wczoraj w Operze Leśnej można było odnieść wrażenie, że żadnej pandemii nigdy nie było.

Wszystko było jak zawsze: rzeka ludzka płynąca do i z opery, długi, bo w sumie trzygodzinny koncert z przerwą, na której tłoczono się do bufetów na wolnym powietrzu. Amfiteatr nie był pełny, gdzieś może na trzy czwarte, ale to i tak przecież dużo. Znajomi, którzy byli w zeszłym roku, mówili, że wtedy trzeba było nosić maseczki. Wczoraj widziałam tylko kilka zamaskowanych osób, i to z własnej inicjatywy, bo wymogu nie było, wbrew temu, co powiedział prowadzący koncert Tomasz Raczek, który zresztą mylił się tyle razy, że nie da się policzyć. Już nie mówiąc o pomyłkach związanych z muzyką (uwertura do opery wcale nie musi się składać z motywów w niej używanych, weźmy np. uwerturę do Cyrulika sewilskiego, która zresztą wcześniej była użyta do innej opery – Elżbieta, królowa Anglii) czy że z wodza Attili zrobił Atyllę (chociaż niestety tak wydrukowano również w programie), ale przede wszystkim koncert inauguracyjny zapowiedział jako finałowy i trzymał się tego do końca, bo zaczął nas zapraszać na jesienny koncert Polskiej Filharmonii Kameralnej (której nazwę też pomylił z dziesięć razy), a nawet nie wspomniał, że na tym festiwalu czekają nas jeszcze trzy koncerty, z czego dwa w wykonaniu tej samej orkiestry.

Ona też, w powiększonym składzie, pod batutą swego szefa Wojciecha Rajskiego, uczestniczyła i w tym koncercie, prezentując się z jak najlepszej strony, dzielnie sobie też radząc z jego drugą, lżejszą częścią złożoną głównie z muzyki filmowej. Wielkie brawa zdobyła cała trójka śpiewaków. Aleksandra Kubas-Kruk poza arią Gildy z Rigoletta (Caro nome) i Noriny z Don Pasquale (Quel guardo, il cavaliere) wykonała też słynny motyw z Ojca chrzestnego, Jan Jakub Monowid poza ariami Vivaldiego – wokalizę z Dawno temu na Dzikim Zachodzie, a Szymon Mechliński po ariach Verdiego i Donizettiego – pieśń neapolitańską Non ti scordar di me. Na koniec próbowała roztańczyć publiczność przebojami w rodzaju Mambo italiano czy Volare. Ale też bardzo efektownie wypadły dwie suity filmowe Nino Roty: z Amarcord i La strady.

To już koniec włoskich klimatów w tym roku, jeszcze tylko sporadycznie zabrzmi muzyka Verdiego w ramach finałowego recitalu Ildara Abdrazakova. A jutro koncert polski.

PS. Nie zdążyłam – a chciałam – napisać też o sobocie na Jazzie na Starówce, a była wspaniała. Wyjątkowo dwa koncerty: najpierw Trio Andrzeja Jagodzińskiego z materiałem z ostatniej płyty poświęconej Bachowi, szlachetnie zrobionym z wielkim szacunkiem dla tegoż, oraz sto procent nowojorskiego jazzu w jazzie, czyli Jeremy Pelt na trąbce ze swoim kwintetem, nieco zmodyfikowanym przez pandemię, co zresztą nie miało wpływu na jakość.