To, co tygrysy lubią
Recitale pianistyczne i kameralistyka na najwyższym poziomie – to to, co szczególnie kochamy na festiwalu Chopin i Jego Europa.
Już któryś raz przyjeżdża do nas Benjamin Grosvenor i bardzo się przez ten czas rozwinął. Zaczął się u nas pojawiać jeszcze jako bardzo młody zdolny, ale jeszcze niewypierzony; teraz jest artystą dojrzałym i pewnym siebie. Na pewno bardzo sprawnym, na pewno interesującym, choć jego interpretacje bywają dyskusyjne.
Nieoczekiwanie, mimo tej sprawności, muszę powiedzieć, że najbardziej podobało mi się to, w czym ona nie dominowała. Tak było w zagranych na początek trzech intermezzach Brahmsa z op. 117. Intermezzo Es-dur, najpogodniejsze z nich, zabrzmiało jak medytacja, tyle niosła spokoju i pełni; drugie przyniosło nostalgię, a trzecie było smutną opowieścią. Nastrój więc był nadspodziewanie trafiony. Potem Chopin – Sonata h-moll w bardzo porządnym i solidnym, choć może nie porywającym wykonaniu.
Tańce argentyńskie op. 2 Ginastery trochę mnie rozczarowały: zagrane bardzo precyzyjnie, nie brzmiały jak szalone tańce, tylko jak rozwiązywanie łamigłówki. Cóż, Grosvenor nie jest Marthą Argerich. Małe wyciszenie przy dwóch Sonetach Petrarki Liszta, trochę jakby chłodnych mimo całego liryzmu – i na koniec Gaspard de la Nuit: od trochę mechanicznej Ondine poprzez znów trafione w nastroju Le Gibet po Scarbo, który był raczej akrobatą niż gnomem-złośliwcem. Przy gnomach pianista został również na bis, fruwając w Gnomenreigen Liszta. Przy wszystkich zastrzeżeniach w sumie jednak na plus.
Nocny koncert kameralny – prawdziwa uczta. Z pięciorga muzyków każdego chętnie posłuchałoby się solo; niestety spełni się to tylko w przypadku Alexandra Melnikova. Ale skoro w koncercie biorą udział tak wielcy muzycy, jak Isabelle Faust, Antoine Tamestit, Jean-Guilhem Queyras… Mniej znana jest Anne-Katherina Schreiber (II skrzypce), ale godnie uzupełniała ten dream team. W programie dwa razy Schumann, w tym wielki hit – Kwintet fortepianowy, a pomiędzy tymi utworami kilka fug z II tomu Wohltemperiertes Klavier w wersji na kwartet smyczkowy opracowanej przez Mozarta – ciekawa propozycja, zapowiadająca fugę z finału Kwintetu. Na bis niespodzianka: III część Kwintetu fortepianowego Szymona Laksa, będącego stworzoną w 1967 r. wersję III Kwartetu smyczkowego na tematy polskie, napisanego zaraz po wojnie. Zabawnie zabrzmiał ten utworek, oparty na pieśni ludowej Oj, i w polu jezioro, na instrumentach historycznych – Melnikov grał na pleyelu z 1849 r. W Schumannie proporcje były więc idealne.
PS. Smutna wiadomość, spóźniona o parę tygodni, bo dopiero dziś się dowiedziałam: zmarł prof. Włodzimierz Zawadzki, znany chyba większości warszawskich melomanów. Trudno uwierzyć, że nie spotkamy już w FN tej szczupłej postaci w granatowym sweterku i z siwą chmurką na głowie (dawno temu podobno mylono go z Jerzym Maksymiukiem). Na pożegnanie cytat z jego wypowiedzi do mojego artykułu Melomaniacy („Polityka” nr 30/2004): „… muzyka (…) stawia [mnie] na nogi, daje oddech, na swój sposób mnie buduje. W tym rozdygotanym świecie przynosi poczucie ładu i sensu. Niektórzy szukają go w kościele. Ja osiągam ten stan na koncercie”.
Komentarze
Ku mojej wielkiej uciesze wszystkie te rarytety można obejrzeć na YouTube na kanale NIFC. (-:) (:-)
Bardzo smutna ta wiadomość. Znacznie lepiej znałem Żonę na gruncie jakichś tam kontaktów zawodowych, ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, że prof. Zawadzki był jednym z zupełnie oczywistych komponentów ikonosfery warszawskich przestrzeni koncertowych. I teraz dopiero będzie się dostrzegać tę nieobecność. Niestety to nie pierwsza (oby ostatnia) taka strata w szeregach stałych bywalców w tym roku.
Znów się zasadniczo muszę zgodzić z tym, co powyżej o obu koncertach. Mam wrażenie, że Grosvenor przeczytał w książce programowej omówienie Kacpra Miklaszewskiego i zagrała tak, jak tam było napisane (oczywiście, że pewno nie przeczytał) – np., że Sonata h-moll Chopina ma formę zdecydowanie klasyczną – bo jego wykonanie było zdecydowanie akademickie. A Brahms był naprawdę jesienny i smutny, i pastelowy, i subtelny. Dlatego mi (i niektórym, z którymi gadałem) też najbardziej podobał się Brahms. W sumie to jest pianista, który może chyba wszystko, panujący nad dźwiękiem, który zresztą jest piękny, soczysty, wyrównany, czasem zmysłowy, czasem jak nóż, i nie jest forsowany, po prostu pianista imponujący absolutnie warsztatem. Natomiast to, co akurat chce pokazać, to inna sprawa. Ale bez wątpienia – on coraz ciekawiej gra, w końcu dobiega trzydziestki. „Gaspard de la Nuit” był w końcu na jego pierwszej płycie sprzed 10 lat bodaj i „robi to” teraz mimo wszystko inaczej i dojrzalej, choć chyba cały czas zbyt mocno stoi nogami na ziemi, by było w tym tyle oniryczności i demoniczności, by już być zupełnie zachwyconym.
Co do koncertu późnowieczornego, to był oczywiście pewniak, w końcu wystąpili jedni z najwybitniejszych muzyków w sowich generacjach, którzy w dodatku od dawna grają i nagrywają ze sobą w różnych konfiguracjach. Ale niestety w tej sali i przy tym ustawieniu fortepianu większość osób narzekała, że coś było nie tak z proporcjami brzmienia. A mówię tu o słyszeniu z miejsc w 3, 6, 8 i 12 rzędzie parteru. Ja siedziałem w 6 i były momenty, gdzie fortepian się niewyobrażalnie wręcz pięknie wtapiał w smyczki, ale w miejscach, gdzie powinien bardziej dominować, był przytłumiony. Dalej ponoć było gorzej, za blisko – zupełna anamorfoza. Może najlepiej tym razem „wylosowali” ci, co siedli na balkonach nad sceną? A ci co słuchali transmisji – zachwyceni, bo mikrofony wszystko zebrały i się odpowiednio dźwięk zmiksował. Takie więc to narzekania osoby nader uprzywilejowanej, bo w końcu cóż to są za problemy, de facto.