Stravagante pensiero…

Udało mi się zajrzeć na Wratislavię tylko na dwa dni (choć żałuję paru wcześniejszych koncertów) i przez chwilę poczułam się jak na dawnej, dobrej Wratislavii według formatu stworzonego przez Andrzeja Markowskiego.

Nie znaczy to oczywiście, że nie cieszę się z istnienia NFM z jego wszystkimi salami – to naprawdę wspaniała rzecz dla Wrocławia i wiele pięknych koncertów, także w ramach Wratislavii, tu się odbyło i odbywa. Ale jednak zarówno wnętrze kościoła św. Krzyża, jak i to, co się w nim dziś rozegrało, miało atmosferę szczególną.

Trudno uwierzyć, ale Huelgas Ensemble obchodzi właśnie półwiecze. Oczywiście z pierwszego składu nie ma tam już nikogo, ale wciąż trwa na posterunku jego twórca Paul van Nevel i zachowuje absolutnie wyjątkowy poziom. Występy Huelgas Ensemble zawsze przynoszą niesamowite przeżycia i nie inaczej było tym razem.

Koncert ten mógłby stanowić pendant do owego pamiętnego występu ich rodaków, Collegium Vocale Gent, na Chopiejach: był przypomnieniem, że Gesualdo absolutnie nie był wyjątkiem. Manieryzm objawiał się w muzyce dość długo i zespół poprowadził nas od XIV do XVII w. zgodnie z tekstem madrygału Stravagante pensiero Scipione Lacorcii: dziwna myśli, jakże krętą prowadzisz mnie drogą. W większości tych madrygałów i motetów pojawiała się chromatyka, której Gesualdo by się nie powstydził – autorstwa zarówno kompozytorów dobrze znanych, jak Cipriano di Rore, Orlando di Lasso, Antoine Brumel czy Luca Marenzio (pamiętam ze studiów, jak prof. Śledziński na zajęciach z historii muzyki nabijał się z tego, że tekst madrygału Marenzia Solo e pensoso śpiewa pięć osób, a o wiele ciekawsze byłoby wysłuchanie tego utworu i przekonanie się, jaki jest niesamowity), jak też takich, o których usłyszałam po raz pierwszy, jak wspomniany Lacorcia, Giovanni de Macque, Pierre de Manchicourt, Giuseppe Palazzotto e Tagliavia i Michelangelo Rossi.

A także niejaki Solage, działający we Francji pod koniec XIV w., od którego rondeau Fumeux fume par fumée muzycy rozpoczęli koncert, wyjątkowo siadając na krzesełkach, trzech panów plus dyrygent. Trudno powiedzieć, o jakim dymku tu mowa, ale z pewnością była to jakaś ówczesna „trawka”…

Żarty na bok, koncert był przepiękny i ogromnie poruszający, bo chromatyka była dla tych kompozytorów środkiem służącym właśnie podniesieniu temperatury emocji. A jeśli to jest robione tak po mistrzowsku, jeśli do tego dochodzą niezwykłe zabawy z czasem, zatrzymywanie go, tworzenie równoległych przebiegów o różnych tempach, to wychodzi się z takiego koncertu z głową w obłokach, i to z powodu dźwięków, a nie dymu.