Osobiste składanki

Na tę porę roku i tę pogodę – trzy nostalgiczne składanki ułożone przez trzech pianistów.

Víkingur Ólafsson, From Afar. Deutsche Grammophon. Jak nie byłam przesadną wielbicielką tego artysty, to tym razem zaskoczył mnie na plus. Zapewne także dlatego, że impulsem dla powstania tego albumu było spotkanie z Györgym Kurtágiem, którego wielbię (album jest mu dedykowany). Odbyło się ono w Budapeszcie rok temu, i to na prośbę kompozytora, przy okazji tamtejszego recitalu pianisty. Jak pisze – „nie spodziewałem się, że ten gigant muzyki współczesnej jest w ogóle świadom mojej egzystencji, ale ja znałem i podziwiałem jego muzykę od dekad”. Poznał ją dzięki ojcu, który puszczając mu nagranie cyklu pieśni Kafka-Fragmente powiedział: Posłuchaj, to Winterreise XX wieku. Spotkanie z Kurtágiem przebiegło bardzo inspirująco. Ten album jest podziękowaniem. To montaż z ponad 20 drobnych, subtelnych utworów o kontemplacyjnym charakterze, z czego część to aforystyczne arcydziełka Kurtága z cyklu Játékok, pisanego od 1973 r. i stanowiącego swoisty notatnik muzyczny. Z twórczości węgierskiego kompozytora są jeszcze jego transkrypcje chorałów Bacha – jedną z nich, na trzy ręce, przeznaczoną przez Kurtága dla siebie i nieżyjącej już niestety żony Márty, Ólaffson wykonuje ze swoją żoną, Hallą Oddný Magnúsdóttir. A ponadto są tu miniatury Schumanna (pierwsze ze Studiów w formie kanonu op. 56, Marzenie i Ptak prorokiem), Bartóka 3 Pieśni z Csik, parę intermezzów Brahmsa, drobiazgi Mozarta, twórców islandzkich i króciutki The Branch Thomasa Adèsa, napisany specjalnie dla Ólafssona. Ciekawostka: album zawiera dwie płyty, jedna została nagrana na koncertowym steinwayu, a druga (z dokładnie tym samym repertuarem) – na pianinie, i porównanie jest interesujące, bo wersja na pianino wydaje się bardziej intymna.

Igor Levit, Tristan, Sony Classical. Ten pianista wydaje albumy albo monograficzne (Beethoven, Szostakowicz), albo pieczołowicie skomponowane – i ten należy do tych drugich. Na pierwszej z dwóch płyt głównym dziełem, poprzedzonym przez Liebestraum Liszta, jest Tristan Hansa Wernera Henze na fortepian, taśmę i orkiestrę (pianiście towarzyszy lipska Gewandhausorchester pod batutą Franza Welsera-Mösta) – to kolejne dzieło XX w., które wziął na warsztat. Po raz pierwszy wykonali je razem cztery lata temu i postanowili je nagrać, a Levit dobrał do niego kontekst. Henze to postać szczególna, także ze względu na poglądy polityczne; Levit zawsze miał słabość do lewaków – w tym wypadku ten termin jest adekwatny, gdyż Henze był miłośnikiem m.in Ho Chi Minha i Che Guevary. Tristan jest dziełem bardzo osobistym, choć nie chodzi o zawód miłosny, bo akurat Henze żył szczęśliwie 40 lat z jednym partnerem, lecz o ból po śmierci Salvatora Allende oraz Ingeborg Bachmann, z którą był zaprzyjaźniony. Przede wszystkim jednak, mimo dominującego serializmu, jest to wyraz tęsknoty za romantyzmem – pojawiają się tu cytaty z początku I Symfonii Brahmsa, tego z kotłami; kotły grają też w pewnym momencie temat z Marsza żałobnego Chopina, a pod koniec w partii taśmy pojawia się głos dziecka recytującego fragment eposu o Tristanie. Trudno, żeby w takim albumie nie znalazł się Wagner – no i Preludium rozpoczyna drugą płytę (w transkrypcji Zoltána Kocsisa) w niezwykle wolnym tempie. Jest to zarazem preludium do centralnego utworu tej płyty –Adagio z X Symfonii Mahlera, w transkrypcji Ronalda Stevensona, które następuje bezpośrednio potem. Zdumiewająco to brzmi na fortepianie, to zupełnie inny utwór, można powiedzieć, i ogromnie pasuje do kontekstu – także jeśli zważymy okoliczności powstania. Finalnie napięcie rozluźnione zostaje jeszcze jednym łagodnym dziełem Liszta – etiudą Harmonies du soir.

Martin Stadtfeld, Deutsche Volkslieder, Sony Classical. I na koniec coś lżejszego, co poprawiło mi humor, także z powodu wspomnień z dzieciństwa. Niemiecki pianista, który w tematycznych składankach się specjalizuje, często włączając własne transkrypcje i kompozycje, tym razem wziął na warsztat ludowe piosenki, znane przez pokolenia i dziś jeszcze śpiewane dzieciom. Pomysł przyszedł mu do głowy podczas drugiego lockdownu i pianista potraktował tę robotę terapeutycznie, wracając do czegoś bezpiecznego, znanego mu z dzieciństwa. Słuchając płyty miałam kilka miłych zaskoczeń, bo okazało się, że niektóre z tych piosenek również znałam. Otóż mieliśmy w domu (i ja mam wciąż) szkołę gry na fortepianie dla dzieci, wydaną chyba jeszcze pod koniec XIX w. (nigdzie nie ma daty, bo strony okładkowe dawno zginęły) przez wydawnictwo Steingräber zajmujące się do dziś literaturą pedagogiczną. Nie ma tam zresztą słowa po niemiecku, wydanie było jak widać przeznaczone na Austro-Węgry, ponieważ opisy, teksty i tytuły utworów są po węgiersku i po polsku – ta polszczyzna przynosiła nam szczególnie wiele uciechy. Są tu utworki na dwie i cztery ręce, autorstwa różnych – niektórych już zapomnianych – twórców muzyki dydaktycznej, ale także uproszczone opracowania wielkiej literatury, od Bacha po Wagnera. No i jest trochę tych piosenek ludowych, w tym parę znanych kołysanek: Guter Mond nazywa się tam Księżycu, idziesz tak wolno, a Weisst du, wieviel Sternlein stehenTyle gwiazdek w górze błyska. Opracowania Stadtfelda są sympatyczne tym bardziej, że osadzone zostały w kontekście wielkich kompozytorów – przede wszystkim Beethovena i Bacha, którzy są tu środowiskiem naturalnym. Ale pojawił się też cytat z Chopina (akompaniament do Andante spianato). Jakoś się wpasował.