Dwie czwarte symfonie

Bardzo ciekawy, ale też poruszający koncert w FN ze znakomitym Lucasem Debargue jako solistą i Christophem Königiem za dyrygenckim pulpitem.

Dyrygent pojawił się przed naszą filharmoniczną orkiestrą już nie pierwszy raz – był tu 4 lata temu. Napisałam wtedy „wygląda bardzo młodo, a ma 51 lat” – nadal tak wygląda, mając o te 4 lata więcej, ale zwraca uwagę przede wszystkim oszczędnością gestów i konsekwentnym budowaniem formy. Powolny wstęp do uwertury do Wolnego strzelca Webera poprowadzony został tak, że waltorniowy duet mógł poczuć się bezpiecznie, więc kiksów nie było. Znakomicie też skonstruowana została symfonia, ale o tym za chwilę.

Lucas Debargue to duża osobowość, o czym przekonujemy się tu już po raz kolejny. I bardzo cieszy, że dołączył do grona najlepszych – bez dwóch zdań – wykonawców IV Symfonii „Koncertującej” Szymanowskiego. Zadziorność i liryzm – wszystko było w odpowiednich proporcjach, a poza końcówką finału, która niestety jest tak napisana, że żaden pianista przez orkiestrę się nie przebije – było go słychać prawie zawsze, co też nie jest zbyt częste. Finał miał właściwy charakter szalonego, ekstatycznego oberka. Dla kontrastu pianista zagrał na bis powolną, kontemplacyjną Sonatę A-dur (K 208) Scarlattiego, bardzo ciekawie zinterpretowaną (tutaj nagranie z jego płyty).

IV Symfonia wiedeńczyka Franza Schmidta, która wypełniła drugą część koncertu, zabrzmiała w naszej sali po raz pierwszy. Po wojnie jego twórczość była przez jakiś czas w obszarze niemieckojęzycznym zakazana ze względu na związki kompozytora z nazistowskim reżimem. Podobno był po prostu naiwny, a pod koniec życia również schorowany, i nie chciał widzieć prawdy. Sam nie był antysemitą – jako młody wiolonczelista grał pod batutą Mahlera, a już w latach 30. pisał utwory dla Paula Wittgensteina (tego jednorękiego pianisty), przyjaźnił się z Schoenbergiem i innymi żydowskimi kompozytorami, którzy zdążyli w porę uciec z kraju. Wojny nie doczekał (zmarł parę miesięcy wcześniej), nie ukończył też zamówionej przez nazistowskie władze kantaty Deutsche Auferstehung.

Wykonana dziś symfonia powstała w 1933 r., a więc zaledwie o rok później niż dzieło Szymanowskiego, ale to zupełnie inny świat dźwiękowy. Bardziej zachowawczy – jest tu coś z Wagnera, coś z Brucknera, również coś z Mahlera, ale też z Brahmsa (w pewnym momencie powolne miarowe uderzenia kotłów kojarzą się z początkiem jego I Symfonii). Utwór znakomity warsztatowo – kompozytor był mistrzem kontrapunktu (wykładał ten przedmiot w wiedeńskim konserwatorium, poza kompozycją i grą na wiolonczeli i fortepianie; przez parę lat był nawet rektorem konserwatorium). Ale przede wszystkim niezwykle szczery. Kompozytor właśnie stracił córkę Emmę, która zmarła w połogu, a symfonię, którą pisał przez kolejne miesiące, nazwał „requiem dla mojej córki”. Nastrój całości nie jest żałobny przez cały czas, ale jest wyrazem prawdziwego uczucia, prawdziwego bólu po stracie, i naprawdę wzrusza. Publiczność długo klaskała, część nawet na stojąco. Można tego utworu posłuchać na YouTube, w różnych nagraniach – warto.