Wieczór operowy po francusku
Tym razem na koncercie w cyklu oper zapomnianych, przedstawianych od kilkunastu lat przez Łukasza Borowicza, ostatnio z orkiestrą Filharmonii Poznańskiej, słuchaliśmy dwóch jednoaktówek z czasów międzywojnia.
Różne dzieła już w tym cyklu słyszeliśmy, lecz jak dla mnie najciekawsze są te z XX wieku, bliskie dzisiejszej wrażliwości, ale dalekie poprzez niewykonywanie. Tak właśnie jest z muzyką powstającą w kręgu Erika Satie i Grupy Sześciu. Ten pierwszy, patronujący na swój sposób tej grupie, pisał właściwie wciąż w tym samym, nostalgicznym stylu, powtarzając transowo gesty muzyczne – to jakby zapowiedź repetitive music. Socrate (1919) jest właściwie monodramem, monologiem śpiewaka na tekstach Platona opowiadających o Sokratesie (Uczta, Fajdros, Fedon): pierwsza część jest pochwałą samej postaci, druga – to poszukiwanie przez ucznia dobrego miejsca do rozmowy z Sokratesem, a ostatnia rozgrywa się w więzieniu i jest opisem zażywania cykuty przez filozofa i jego śmierci. Przez pół godziny tenor (znakomity Eric Huchet) musi takim samym, niewymuszonym głosem śpiewać bez przerwy te wszystkie historie. Muzyka jest, wydawałoby się, monotonna (niektórym nie przypadła do gustu, mówili potem, że nudna) – dla mnie nie, a przejmujący był zwłaszcza sam koniec, kiedy śmierć Sokratesa została oddana zatrzymaniem się linii melodycznej na jednej wysokości. Coś jak pozioma kreska na aparaturze w szpitalu. Może ktoś się oburzy, ale dla mnie to podobny przypadek jak Pasja Janowa Arvo Pärta, w której cała dramatyczna historia opisana jest tymi samymi w kółko, chorałowymi ciągami akordów.
Absolutny kontrast w drugiej części: Alexandre bis Bohuslava Martinů z 1937 r., dziełko beztroskie i komediowe, bez przeczucia apokalipsy, która miała się wydarzyć za parę lat. Czeski kompozytor mieszkał już wówczas w Paryżu od kilkunastu lat i stał się w swojej muzyce bardziej francuski od niejednego Francuza. Jego przypadek przypomina mi Aleksandra Tansmana, są zresztą podobieństwa i w muzyce. Ale Tansman starał się odróżniać wprowadzaniem motywów polskich i podkreślaniem, że jest Polakiem (choć w Polsce niestety wielu miało inne zdanie), natomiast to akurat dziełko Martinů jest czysto francuską, nieco surrealistyczną farsą o zdradzie, przebierankach i rozgrywkach między mężem i żoną. Jak wiele dzieł tego niezwykle płodnego, a zarazem wybitnego kompozytora nie doczekało się ono wykonania za jego życia – dopiero w 1964 r. zagrano je w Mannheim i Brnie.
W festiwalowym wykonaniu, poza wspomnianym francuskim tenorem (Oscar), udział wzięło kilkoro młodych polskich śpiewaków: obok Natalią Rubiś (Armande, żona tytułowego bohatera), którą już znamy, troje uczestników warszawskiej Akademii Operowej: mezzosopranistka Dominika Stefańska (służąca Filomena), baryton Adrian Janus (Alexandre) i bas Jan Kubas (portret Alexandre’a). Bardzo obiecujące głosy, pewnie będzie o nich jeszcze słychać.
I tyle mojej bytności na tegorocznym, 27. Festiwalu Beethovenowskim. Rano lecę dalej.