Od eksperymentów do poezji
Trzeci wieczór Warsaw Summer Jazz Days wypełniły trzy bardzo od siebie różne koncerty.
Mariusz Adamiak coś w swoich zagajeniach mówił o kolorach, brzmiało to nieco rasistowsko, ale to był fakt: pierwszy zespół złożony był z białych muzyków, pozostałe dwa z czarnych (choć w jednym z nich jest też biały saksofonista). Nie byłoby to może na tyle istotne, gdyby nie to, że drugi i trzeci zespół nawiązywały jawnie, deklaratywnie wręcz do czarnej kultury (nawiasem mówiąc, obie te młode formacje pochodzą z Chicago).
Tak więc Void Patrol trochę jakby kontynuował nurt eksperymentów a la Zorn z poprzedniego dnia, choć w sposób dalece mniej wyrafinowany, jeśli chodzi przede wszystkim o saksofonistę Colina Stetsona, który miał lepsze momenty, ale ogólnie trochę przynudzał. Najciekawszy za to był weteran – znany z zespołów związanych z wytwórnią Tzadik gitarzysta Elliott Sharp, który wydobywał ze swego instrumentu bardzo ciekawe brzmienia. Do tego Payton McDonald grający różnymi fikuśnymi pałkami na marimbie i wibrafonie oraz perkusista Billy Martin, w tym zestawie ciekawszy niż w zespole Medeski, Martin & Wood. Czyli każdy z trochę innej parafii.
Przeciwieństwem był zespół Isaiah Collier & The Chosen Few. Muzycy grali materiał ze swej płyty Cosmic Transitions, zainspirowanej pamiętną A Love Supreme Coltrane’a; nagrali ją w tym samym studiu, w którym została nagrana tamta, i na dodatek w dzień jego urodzin. Prawdę mówiąc brzmiało to trochę tak, jakby ktoś przyspieszył Coltrane’a: muzycy – taki sam skład, czyli saksofon, fortepian, kontrabas i perkusja – grali w zawrotnym wręcz tempie, w tej samej tonacji c-moll co A Love Supreme, wykorzystując motywy swojego idola. Sprawni są ogromnie, zgrani znakomicie, emocje podkręcone były bardzo – oczywiście Trane to fenomen niepowtarzalny (pewnie już nieraz tu pisałam, że to jedna z moich największych muzycznych miłości w ogóle), nie da się mu dorównać, ale można było się wzruszyć. Jedno, co dodali od siebie, to dużą ilość przeszkadzajek, które przywodziły na myśl Afrykę. A na zakończenie zwrot w zupełnie inną stronę: piosenka Peace and Love (Collier śpiewał) z płyty The Almighty.
Afryką zapachniało i w trzecim występie – zespołu Irreversible Entanglemen, trochę z podobnego powodu – dużo barwnej perkusji. Ale też trąbka, saksofon, kontrabas i przede wszystkim poetka Camae Ayewa, znana też jako Moor Mother, która recytowała swoje wiersze (dość proste w formie i wymowie) – nie był to ani rap, ani wokal, tylko recytacja. Wspólna kreacja szła jednym ciągiem, bez podziałów na poszczególne utwory, i jakby falami, przynajmniej ja miałam taki odbiór – ciekawe, intensywne fragmenty obok trochę monotonnych. Może zresztą na mój odbiór miało wpływ zmęczenie – bardzo dziś było duszno w Stodole, co jeszcze spotęgował upał. Przed nami jeszcze jeden, ostatni dzień festiwalowy.
Komentarze
Dopiero wróciłam, więc tylko parę zdań.
Ostatni dzień WSJD był lżejszy niż poprzednie, co nie znaczy lekki. Najpierw dwa występy młodych zespołów: francusko-szwajcarskiego The BIG TUSK (Mariusz Adamiak zapewniał, że zaproszono go nie z przyczyn politycznych) i polskiego Kuba Więcek Hoshii. Oba sympatyczne, z nerwem (choć ciekawszy wydał mi się polski).
I na wielki finał – Marcus Miller Band: mistrzostwo. Świetni muzycy, dobre wibracje. Grali m.in. na cześć zmarłego 12 maja Davida Sanborna (nie wiedziałam…) i zmarłego dużo wcześniej Jaco Pastoriusa, a także Milesa Davisa, z którym Miller miał zaszczyt grać. I na cześć przodków – niewolników z Afryki. Ale ogólnie energia była bardzo pozytywna, a publiczność rozgrzała się do białości.
I tak skończył się festiwal. A w metrze był tłum wracających z koncertu Metalliki – tyz piknie…
Ruszyla sprzedaz biletow na otwarcie Festiwalu Oper Barokowych z udziałem Joyce Di Donato. Najlepsze miejsca wysprzedane, zostały resztki…