B jak Bydgoszcz
Dwa muzyczne wydarzenia w pięknym mieście jak dwa światy. Niełatwo było przejść od jednego do drugiego, ale drugie też było warte odwiedzenia.
Wiedziałam niestety od początku, że nie będę mogła być na całym recitalu Piotra Anderszewskiego w Filharmonii Pomorskiej, bo o wiele wcześniej byłam już zaproszona gdzie indziej, i tylko ciekawa byłam, czy uda mi się usłyszeć to, na czym zależało mi najbardziej. I udało się. A na dodatek pianista miał dziś naprawdę fantastyczny dzień.
Na początek Bagatele op. 126 Beethovena. PA wraca do nich regularnie co jakiś czas, nagrał je kiedyś na płytę razem z I Koncertem. Słyszałam też niektóre z nich pojedynczo na żywo (np. grane na bis), i za każdym razem gra je trochę inaczej. Dziś były bardzo uduchowione, choć oczywiście w tych energicznych nie brakowało dramatyzmu. Po nich przyszła pora na Brahmsa – odpowiednie zestawienie. Myślę, że pianista już przestał myśleć o tym, że Brahms „jest idealny, a przecież kochamy słabości”. Brahms jest przede wszystkim bardzo intymny, bardzo blisko uczuć, otwiera dusze. Po tym, jak Anderszewski go dziś interpretował, słychać, że też to jednak czuje. Takie właśnie były te intermezza, które grał – tak się złożyło, że wszystkie z tej szóstki kocham szczególnie, a ponadto były cudownie zestawione. A więc moje chyba najulubieńsze op. 119 nr 1 (to bodaj o nim kompozytor pisał do Clary Schumann, że jest „przesycone dysonansami” i trzeba grać je bardzo wolno, a ona w zamian nazwała je „szarą perłą”), po nim niespokojne trzecie z tego samego opusu; to C-dur łączy się z początkiem op. 118 nr 1 w tej samej tonacji (mimo iż de facto jest w a-moll), jeszcze bardziej niepokojącym (ja je odbieram jako wyraz rozpaczy). Po nim wyciszenie w najłagodniejszym chyba op. 118 nr 2 i wreszcie dwa najsmutniejsze, pełne rezygnacji: op. 117 nr 2 i op. 118 nr 6. Wykonanie Anderszewskiego było niezwykłe, miało w sobie całą tę intymność, która się w nich zawiera. Do pewnego stopnia trzeba się w tych utworach odsłonić i PA to zrobił w bardzo subtelny sposób.
Po przerwie – trzeci pan B, czyli Bartók i jego 14 Bagatel op. 6. Mamy je na świeżo, nie tak dawno PA grał je w Warszawie, wyszła też płyta. Ale wydaje mi się, że tamte wykonania do dzisiejszego nie dosiegają, w sposób widoczny interpretacja dojrzała i się pogłębiła, stała się bardziej wyrazista. Tak sobie nawet pomyślałam, że to otwarcie się przy Brahmsie zadziałało wyzwalająco również na wykonanie Bartóka. Po prostu męką było wychodzenie przy ostatnim walczyku – ale wiedziałam, że czekają na mnie na zewnątrz. W programie pozostała jeszcze I Partita Bacha (czwarty B), też słyszana przeze mnie wiele razy w wykonaniu PA, ale zawsze żal. No i pewnie były bisy. Może ktoś opowie? Warszawskich wielbicieli spotkałam nawet już na dworcu w Warszawie, nie mówiąc o tym, że sąsiadów z przedziału również na tym recitalu widziałam. Było jeszcze trochę znajomych (oczywiście też Aga), no i w przerwie ujawnił mi się Trazom. To może ktoś coś?
Ja natomiast szybciutko zostałam przemieszczona nad Brdę, do Młynów Rothera (naprawdę piękne miejsce!), gdzie odbył się koncert muzyki barokowej. Dziś dzień św. Michała Archanioła, więc inicjator koncertu Michał Orzechowski (który przy okazji obchodzi imieniny) namówił zespół La Tempesta do wykonania kilku niemieckich kantat na to święto, napisanych do tego samego fragmentu Apokalipsy św. Jana, zaczynającego się od słów: „I stał się bitwa na niebie. Michał i Aniołowie jego potykali się ze smokiem…”. Pierwszą z nich przypisuje się Heinrichowi Schützowi (w każdym razie słychać, że twórca tego dzieła znał początek Orfeusza Monteverdiego), drugą Tobiasowi Zeutschnerowi, trzecią Johannowi Christophowi Bachowi, starszemu krewnemu Johanna Sebastiana, który to także był reprezentowany na koniec kantatami weimarskimi – jedną pełną, drugą zachowaną w jednym fragmencie. Johann Sebastian mocno odróżniał się zresztą od bardzo militarnej (ściśle ilustrującej tekst) muzyki poprzedników, kontrapunktyczny, intelektualny i wzruszający zarazem (choć dyrygent Jakub Burzyński twierdził, że z tego programu najbardziej ceni dzieło Johanna Christopha).
Postindustrialne wnętrze młynów, wydawałoby się, nie musiałoby mieć dobrej akustyki, ale miejsce na widownię jest stosunkowo kameralne, więc podejrzewam, że nie tylko z przodu, gdzie siedziałam, ale i z tyłu było dobrze słychać. Dlaczego Zamek Niebios – jest pod linkiem do zapowiedzi koncertu. Podobnie więc jak zamek weimarski wykorzystywane były wyższe kondygnacje-krużganki, na których grały instrumenty dęte i kotły; na dole było miejsce dla śpiewaków, smyczków i pozytywu. To był pierwszy taki koncert, zapowiadają się kolejne, następny w listopadzie.
Jutro rano idę zobaczyć, co się dzieje w Dzielnicy Muzycznej. A potem wracam do Warszawy.
Komentarze
Małe podsumowanie na koniec pracowitego tygodnia.
Szalone Dni:
Gostków odczucia co do Schumanna i Mendelssohna nie do końca pokrywają się z PK. Schumann ciężkawy, przynajmniej w aspekcie orkiestrowym (czuć rękę p. Kaspszyka…), choć solista OK.
Na marginesie w niedzielę wieczorem przypadkowo staliśmy obok pana z obsługi Festiwalu. Podszedł do niego Hyuk Lee z jakimś kolegą i bezbłędną polszczyzną wymienił parę zdań 🙂 Nie znalazłem żadnego śladu, żeby się uczył w Polsce.
Mendelssohn może trochę lepszy. W końcu to samograj, do którego nóżka sama podryguje. Zresztą SV chyba lubi tego kompozytora. Był taki okres, kiedy wszędzie grali „Włoską” albo „Szkocką” na przemian. Miałem już omamy od tych symfonii…
Odczucia odmienne być może dlatego, że na koncercie o 19:00 zagrali rewelacyjnie. Poza tym repertuar dużo ciekawszy – Fontanny Rzymskie, Koncert klarnetowy Coplanda z Raphaëlem Sévère, który był świetny, ale i tak go skasował Radosław Soroka (chyba, daleko siedzieliśmy), który w Tańcach z Galánty dał tak popalić, że proszę siadać. Świetny koncert.
Odmienne uczucia też z Hermès. W piątek wieczorem grali „Amerykański” Dvořáka i taką śmieszną miniaturkę Bernsteina. Wszystko było na miejscu i prawidłowo, ale jakoś mnie nie wzięło. Nawet Adagio Barbera na bis 😉
Tak samo Ravel – to jest piękny utwór, ale tym razem przeszkodą były okoliczności. Po pierwsze, w Redutowych nigdy więcej sektory z boku. Tam ani nic nie widać, ani nie słychać. Strata czasu. Po drugi, i to jest zjawisko nasilające się od jakiegoś czasu na Festiwalu. Po pierwsze, losowe wchodzenie i wychodzenie ludzi z koncertu – jedni spóźnieni, inni (zapewne) na kolejny koncert – jak w knajpie. Po drugie, nieprzemakalni rodzice z dziećmi kompletnie nieprzygotowanymi do odsiedzenia godziny w ciemnej sali. Nawet jeśli ktoś uznaje, że po smykofonii czas na coś „prawdziwego”, to do cholery niech PRZED koncertem przekona dziecko, że trzeba siedzieć cicho, a nie gadać na głos. A jeśli nie, to odżałować kasę i wyjść po pierwszym utworze, a nie na siłę siedzieć do końca. Grrr
No i na deser w niedzielę wieczorem Maciej Skrzeczkowski w recitalu muzyki Johna Bulla. Piękna sprawa, zwłaszcza, że artysta grał nie tylko na klawesynie, ale również na wirginale (kopia z kolekcji niejakiego p. Andrzeja Zawiszy z Krakowa).
I tu niespodzianka – w nieszczęsnych Redutowych oba instrumenty brzmiały przepięknie. Kublasty pogłos dodał im troszkę energii – w sam raz, żeby podrasować dźwięk. Przy okazji artysta dość ciekawie opowiadał o życiu kompozytora i pochodzeniu utworów / gatunków (pawany, galiardy, In nomine…)
Jeszcze na koniec kilka słów o WJ – wracając z Szalonych Dni słyszeliśmy w samochodzie fragment Steena-Andersena i było to dość koszmarne. I w tym momencie nie wiem, jak bardzo takie utwory mają sens jedynie w wersji audio. Tzn. dany dźwięk bez widocznego źródła pochodzenia staje się w jakimś sensie uboższy. To samo zresztą dotyczy występu Konstantyna Napolova – sporą częścią atrakcji było obserwowanie jak muzyk uwija się po scenie i wali w te wszystkie perkusjonalia. Bez wizji, utwór – nie wiem – trochę traci sens.
Ja też w kwestii Schumanna miałam na myśli Hyuka. A co do jego polszczyzny, to on trochę mieszkał w Warszawie, jak również jego brat Hyo, i obaj nauczyli się po polsku. Obaj pianisci, obaj grają też na skrzypcach i w szachy 🙂
Maciej Skrzeczkowski świetnym klawesynistą jest. Słyszałam go na Misteriach Paschaliach i potwierdzam.
A utwór Steena-Andersena w ogóle nie ma sensu bez obrazu, bo nie wiadomo, o co chodzi.
Wtorek, 1 października
Krystian Zimerman zagrał w Eindhoven. Proste zdanie a dwie wątpliwości: czy na pewno Zimerman i czy na pewno zagrał. Kupiłem miejsce w ,,jaskółce” tuż nad fortepianem, żeby sprawę wyjaśnić.
Zimermana pierwszy raz zobaczyłem w czarno-białym Ametyście moich dziadków. Ja zaczynałem drugą klasę podstawówki, on zgarnął hurtem większość nagród Konkursu Chopinowskiego. Mówiono wtedy o nim, że gra lekko i radośnie dokładnie tak jak młody Chopin.
Minęło całe życie a Krystian Zimerman dalej gra młodzieńczo, porywająco i radośnie tylko już nie jak Chopin, bo ten przecież nie dożył czterdziestki a Mistrz dobiega siedemdziesiątki, tylko jak on sam, jak Krystian Zimerman. I nie gra, nie interpretuje tylko tworzy do spółki z Fryderykiem. Taki związek na całe życie, czyli Młodość.
W drugiej sonacie para nieoryginalnie oryginalnych panów zaczęła bić brawo tam, gdzie bić nikogo nie trzeba. Zimerman zapamiętał to sobie i przy następnej okazji gestem poprosił ich o bis. Publiczność gruchnęła śmiechem a panowie wyprostowali się w fotelach. Chyba nie zrozumieli żartu.
W przerwie między utworami Zimerman dołączył do tradycyjnego chóru kaszli kaszląc ku uciesze wszystkich najgłośniej, tak jak na Mistrza przystało. Pod koniec drugiej sonaty otarł szybko łzę. Zrobił to lewą ręką, niewidocznie dla głównej części sali. Przy owacji na stojąco, po trzecim chyba wyjściu Mistrz jak uczniak wyjął zza pazuchy fraka telefon i zrobił sobie selfie z publicznością.
W liście do Koryntian czytamy: ,, Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce.”
Błąd panie Szawle Pawle, duży błąd, ale żeby go zrozumieć, trzeba usiąść czasem w ,,jaskółce” nad fortepianem i posłuchać Krystiana z Fryderykiem.
Dzięki za relację. No to oboje mieliśmy wielkie przeżycia pianistyczne. A KZ rzeczywiście wciąż coś ze swojej chłopięcości zachowuje 🙂
Bardzo miło było Panią Kierowniczkę spotkać, ukłony 😉
Koncert wspaniały, o swoich odczuciach napiszę także później na blogu Kształt dźwięku, ale generalnie moje wrażenia są zbieżne z PK. Brahms był nadzwyczajny – Intermezzi z późnych opusów słyszałem live w Lipsku pod palcami Zimermana i Anderszewski jest tutaj o wiele głębszy, jeszcze piękniej rozpościera dramaturgiczne plany. Bartok bardziej sugestywny niż na płycie, a Bach wspaniały, cudownie naturalny. Pianiście na całe szczęście nie przeszkodziła skrzypiąca lampa, która chciała go zagłuszyć w połowie partity. Recital absolutnie mistrzowski, a to jak Anderszewski operuje muzycznym czasem było zniewalające. Na bis był znów Bach (12. Preludium z II tomu DWK) i cymesik – bardzo swoiście zagrany Mazurek Chopina – drugi z op. 59.
Dzięki 🙂
Drogi Gostek Przelotem : bardzo dziękuję za bardzo pochlebny komentarz dotyczący występu SV na Szalonych Dniach 28.09 o godz. 19:00 (Respighi/Copland/Kodaly). Czuję się w obowiązku sprostować, że tym razem ja miałem przyjemność koncertować z tą wspaniałą orkiestrą na pierwszym klarnecie zamiast Radosława Soroki. Raphaëla słyszałem co prawda tylko na próbie generalnej, ale grał wówczas zjawiskowo. Pozdrawiam i życzę dobrych odsłuchów!
@piotr.zawadzki_cl
Aha, najmocniej przepraszam za przypisanie zasług koledze 😉