Piosenkowy relaks

W Warszawie jak zwykle szaleli dziś narodowcy – i miło było być te prawie 300 km stamtąd na bardzo przyjemnym ostatnim koncercie Sacrum Profanum.

Wczoraj zresztą też było przyjemnie, nawet chilloutowo. Na Kazimierzu, w sali na piętrze lokalu Hevre, grał nam włoski pianista Marino Formenti i był to koncert życzeń: na stołach pod ścianą leżały partytury, można było coś wybrać i poprosić, żeby zagrał. Repertuar rozmaity: Cage, Feldmann, Sciarrino, ale też Satie, Ravel czy George Antheil. Były i niespodzianki: transkrypcje Bacha (do współwykonania jednej z nich na cztery ręce zaprosił Krzysztofa Stefańskiego z „Ruchu Muzycznego”), kawałki popowe, ale też – po Nokturnie Sciarrino – Nokturn b-moll Chopina, ładnie zresztą zagrany. Ogólnie było to bezpretensjonalne i widać było, że publiczność, głównie młoda, świetnie się przy tym relaksuje – parę dziewczyn położyło się nawet pod fortepianem. Ja wyszłam po trzech godzinach, ale zapewne trwało to jeszcze dłuższy czas.

Dziś był już regularny koncert w miejscu spenetrowanym wcześniej przez festiwal – Małopolskim Ogrodzie Sztuki, i znów powróciły piosenki z udziałem artystki-rezydentki Barbary Kingi Majewskiej, ale też utwory instrumentalne. W pierwszej części zaprezentowała się Sinfonietta Cracovia pod batutą Lilianny Krych, a w drugiej – Spółdzielnia Muzyczna. Ciekawe, że część utworów odnosiła się do zimy – pory roku, która teoretycznie się zbliża, ale przy zmianach klimatu coraz bardziej się od nas oddala i niedługo zapomnimy, jak wygląda śnieg. „Ten utwór opowiada o bieli i statyce, o szronie rozdrobnionym na aksamit i o milach do przebycia” – pisze Jennifer Walshe, Irlandka wychowana nad Atlantykiem, o swoim utworze sprzed dwóch dekad passenger na orkiestrę smyczkową. W ciemności muzycy grali (mając lampki przy pulpitach) rozmieszczeni wśród publiczności ciche, szmerowe dźwięki, w paru miejscach zabrzmiała imitacja krzyku mew. Rozluźniliśmy się przez te pół godziny i trochę nas obudził utwór Jacka Sotomskiego Transinstrumentalizm 1.1 na skrzypce, fortepian, orkiestrę smyczkową i komputer, inna wersja tego, co słyszeliśmy dwa lata temu na Warszawskiej Jesieni, z mocnymi, szorstkimi brzmieniami przestrojonych smyczków i fortepianu preparowanego.

W drugiej części dwa delikatne, łagodne utwory Pawła Malinowskiego, który w tym roku obronił doktorat na krakowskiej Akademii Muzycznej (studiował też, jak wielu_e z tego pokolenia, w Aarhus), laureata nagród kompozytorskich, grywanego już na Jesieni i na zachodnich festiwalach. Cichym, subtelnym brzmieniom towarzyszyły śpiewane teksty poetyckie Williama Blake’a, Thomasa Hardy’ego i Simona Armitage’a; wszystkie mówią o śniegu, którego – jak kompozytor opisuje – choć pisał je w środku zimy, nie było wówczas. „W rezultacie wyobrażenie śniegu stało się dla mnie wewnętrzną ucieczką od rzeczywistości” – dodał.

Pomiędzy nimi akcent równie minimalistyczny co u Jennifer Walshe: ruchome, ale niemal statyczne harmonie przyjemne w słuchaniu w utworze ERDOGIC Oskara Tomali. A na koniec znów „obudził” nas Sotomski cyklem Hypercanzonas – piosenek (choć również z recytacją) do zupełnie już nie nostalgicznych, wręcz drapieżnych tekstów Weroniki Murek. Muzyka też miała w sobie element drapieżności, choć łączył ten cykl lekko zmodyfikowany cytat z ludowej angielskiej pieśni Greensleeves.

I to już koniec festiwalu. Ja jeszcze zostaję na jutro, by wybrać się do Opery Krakowskiej na drugi spektakl Bony Sforzy Zygmunta Krauzego (prapremiera odbyła się w sobotę).