Fantastyczna

Tytuł dzisiejszego koncertu w FN odnosił się do Symfonii fantastycznej Berlioza, która wypełniła drugą część, ale równie dobrze może się odnosić do dyrygentki.

Marzena Diakun dawno nie pokazywała się w Warszawie. Można zetknąć się z jej sztuką dyrygencką głównie za granicą. Już prawie dwa lata temu miałam możność podziwiać jej interpretację Pasji Pendereckiego w Hiszpanii (tutaj i tutaj). Była wtedy szefową Orquesta do la Comunidad de Madrid. Zakończyła współpracę z nią z zakończeniem sezonu 2023/2024 i teraz z powrotem działa jako wolny elektron. Spytałam ją po koncercie, czy tak woli, czy też woli być związana z jakimś zespołem, i odpowiedziała, że najbardziej jednak lubi być wolnym człowiekiem. Za tydzień znów zadyryguje w Paryżu orkiestrą Pasdeloup,. z którą często współpracuje (w programie m.in. francuskie prawykonanie Uwertury Elżbiety Sikory). W tym sezonie czeka ją jeszcze wiele koncertów w Niemczech; jeszcze w lutym jej kolejne kontakty z Komische Oper i Deutsche-Symphonie-Orchester. Z ciekawszych jeszcze występów w maju czeka ją pierwszy kontakt z Atlanta Symphony Orchestra z samym Markiem-Andre Hamelinem jako solistą (w III Koncercie Bartóka), pod koniec sezonu po raz pierwszy zadyryguje w Concertgebouw (Filharmonią Brukselską), a 18 lipca w Krakowie poprowadzi Sinfoniettę Cracovię.

Pierwszą część dzisiejszego koncertu wypełnił występ Albana Gerhardta w Koncercie wiolonczelowym Dvořáka. Pochodzący z Berlina artysta nie jest już pierwszej młodości (ma 55 lat) i jego gra jest jakby trochę wysilona; dźwięk nie był zbyt piękny (mimo starego włoskiego instrumentu), a i technika czasem zawodziła. Jakoś się to przetrzymało, ale znamienne, że nie wyproszono u solisty bisu.

Całkowicie to wynagrodziła druga część – właśnie Fantastyczna. Dawno nie słyszałam orkiestry FN w takiej formie, grającej z taką energią. Bo też była prowadzona niezwykle sprawnie (z pamięci!) i z wielkim temperamentem. Szczególnie wykazały się instrumenty dęte (zwłaszcza klarnety, rożek angielski, fagoty, oboje), ale wszystkie grupy pokazały, na co je stać. Było trochę jak w thrillerze, napięcie rosło, a finał był wręcz piorunujący. Owacja na stojąco trwała koło pięciu minut. Gdyby w sobotę nie zaczynał się kolejny Łańcuch w Studiu im. Lutosławskiego, niewykluczone, że wybrałabym się do filharmonii drugi raz.