Co łączy Lutosławskiego i Martinů
Jednak nie odmówiłam sobie pójścia na dzisiejszy koncert finałowy Łańcucha XXII, bo to była rzadka okazja, by wysłuchać VI Symfonii Martinů na żywo.
Na pewno jedno łączy tych dwóch kompozytorów: podziw dla francuskiego twórcy Alberta Roussela (1869-1937). Lutosławski jako młodszy od Martinů o 23 lata – już z pewnego dystansu i raczej we wcześniejszym niż późniejszym okresie (choć i w późniejszej jego twórczości można usłyszeć pewne podobieństwa np. w motywach). „Roussel wydał mi się jakby francuskim Brahmsem, a zatem kimś, kto wyzyskawszy bogactwo palety dźwiękowej francuskich kompozytorów pierwszego ćwierćwiecza XX wieku, skomponował utwory o znacznie większym ciężarze gatunkowym. On to właśnie stał się dla mnie do pewnego stopnia wcieleniem ideału, który narzucał się mej wyobraźni już bardzo wcześnie” – wypowiedział się kiedyś.
Martinů tymczasem zamarzył, by zostać jego uczniem, i kiedy w 1923 r. pojechał na stypendium do Paryża, odszukał go i się doń zgłosił. Prywatne, nieformalne lekcje ze swoim mistrzem miał do jego śmierci.
I Symfonia Lutosławskiego została rozpoczęta jeszcze przed wojną, kontynuowana podczas wojny i ukończona w 1947 r. Sam kompozytor twierdził, że można się w niej dopatrzyć wpływów Roussela. W rok później po raz pierwszy została wykonana przez WOSPR pod batutą Grzegorza Fitelberga, który – w przeciwieństwie do Uwertury z tego samego roku, jak wspominałam wcześniej – bardzo ją cenił. Niedługo później miała ona stać się przyczyną słynnej wypowiedzi Włodzimierza Sokorskiego: „takiego kompozytora należałoby wrzucić pod tramwaj”. I ta wypowiedź z nim zostanie, choć w czasach odwilży jako prezes Polskiego Radia naprawiał swoje przewiny m.in. inicjując powstanie Studia Eksperymentalnego. Natomiast symfonia wciąż wykonywana jest rzadko – a jest ciekawa, bo słychać, że stanowi początek drogi, na końcu której znajdzie się mistrzowski Koncert na orkiestrę. I nie dziwię się, że to ten drugi pozostaje przebojem, choć jest ogromnie trudny dla orkiestr. Ale i I Symfonię warto przypominać, za każdym razem można usłyszeć coś nowego.
Jak już wspominałam pod poprzednim wpisem, Fantazje symfoniczne (VI Symfonia) Bohuslava Martinů to dzieło niezwykłe. To przebywając na emigracji w Stanach Martinů rozpisał się jako symfonik i wszystkie sześć jego dzieł z tej dziedziny było tam chętnie wykonywanych i cenionych. Fantazje powstały dla Charlesa Muncha w latach 1951-53 z okazji 75-lecia Boston Symphony Orchestra. Napisałam wcześniej, że mają inny styl niż wykonane tydzień temu wcześniej dzieło, choć dzieli ich powstanie zaledwie kilka lat. Ale w czasie tych lat coś się wydarzyło. Kompozytor miał zwyczaj chadzać na nocne spacery, na których obmyślał kolejne dzieła łącznie z instrumentacją. W 1946 r. podczas jednego z takich spacerów miał wypadek – spadł z tarasu, który nie miał balustrady, doznał pęknięcia czaszki i wstrząsu mózgu. Udało mu się wyjść z tego cało, ale rekonwalescencja trwała lata. Wznawiając komponowanie, zmienił nieco styl i formę, która nabrała większej swobody i fantazji. Taka właśnie jest VI Symfonia, w której słuchacz co chwila jest zaskakiwany kolejnymi zwrotami akcji, kolejnymi wyrazistymi obrazkami i scenkami muzycznymi. A jednocześnie nie brak tu zupełnie tradycyjnych zwrotów, w tym – zwłaszcza w I i kulminacji II części – motywów czeskich z charakteru, podobnych do tych z Kwartetu „Amerykańskiego” Dvořáka (który wbrew swojej „amerykańskości” jest bardzo czeski); tonalność czuje się podskórnie, a całość kończy się też czyściutkim Es-dur. A mimo to nic tu nie ma z wtórności – bardzo to oryginalna muzyka.
Sinfonia Iuventus pod batutą Moniki Wolińskiej dała sobie jakoś radę z oboma utworami – z dziełem Martinů lepiej. Frekwencja była całkiem niezła; zwykle przychodzą rodziny młodych muzyków. Dobrze, że mogły poznać coś nowego.