Papież napromieniowany
Kto? Simon Boccanegra w inscenizacji Agnieszki Smoczyńskiej i dramaturgii Roberta Bolesto. Nie dość, że libretto tej opery Verdiego samo w sobie jest zawiłe, to nałożona na nie została kolejna warstwa absurdów.
Debiutująca w operze reżyserka współpracowała już z tym dramaturgiem w filmie, przy krótkometrażowym debiucie Aria diva zrealizowanym w szkole Wajdy w 2008 r. (co w ogóle ten tytuł znaczy? Opowiadanie Olgi Tokarczuk, które było inspiracją, nazywa się Ariadna na Naxos. A film można obejrzeć na TVP VOD, warto właściwie tylko dla podłożonego głosu niezapomnianej Ewy Podleś) i przy pierwszej fabule Córki dancingu. On ma też za sobą scenariusz do Ostatniej rodziny Jana P. Matuszyńskiego. Przygoda obojga z operą wydaje się raczej nieudana.
Wizualnie to nawet momentami jest ładne (Katarzyna Borkowska, którą dotąd znałam z niepięknych dekoracji do równie niepięknych realizacji Wojciecha Farugi, tym razem stanęła na wysokości zadania) – pustynia z ogromnym migotliwym, stopniowo ciemniejącym kręgiem słonecznym (Diuna się kłania) albo pusta złota komnata z fontanną-kropielnicą pośrodku, z migoczącymi w tle barwnymi projekcjami (autorstwa Natana Berkowicza). Wszystko się dzieje w jakimś neośredniowieczu po katastrofie klimatycznej, tyle że całkiem innej niż ta, na którą się zanosi: tu Słońce wybucha (ciekawe, jak ktokolwiek może po takim wybuchu przeżyć), a potem stopniowo gaśnie.
Simon, jak już wspomnieliśmy, jest tu papieżem, choć wciąż śpiewa się o nim jako o doży (dramaturdzy miewają takie drobiazgi w nosie). Gabriele Adorno, ukochany Amelii i wróg Simona, jest tu Archaniołem Gabrielem, choć nadal ukochanym Amelii (kiedy w II akcie zaczął w rozpaczy wyskubywać sobie piórka ze skrzydeł, nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem). Paolo za to jest diabłem. Itd. itp. Simon zostaje otruty za pomocą zakażonej radioaktywnością przez Paola kropielnicy. Później przez cały finał chodzi z kroplówką, do której prowadzące rurki aż się świecą z tego napromieniowania. Wreszcie zostaje władowany na żywca do przezroczystej trumny-gabloty, a na sam koniec z góry spływa kolejna gablota z wielką lilią, i to jest dopiero kropka nad i.
Na szczęście jest to przynajmniej dobrze śpiewane. Przed spektaklem zapowiedziano niedyspozycję śpiewającego rolę tytułową Sebastiana Catany, ale mimo to nieźle sobie poradził. Gabriela Legun była wspaniała. Udane też były role Gabriela (Anthony Ciaramitaro), Jacopa Fiesco (Rafał Siwek) czy Paola Albianiego (Szymon Mechliński). Prowadzenie Fabia Biondiego było lepsze niż się obawiałam. Może więc nie warto wgłębiać się w to, „co poeta chciał przez to powiedzieć”, zamknąć oczy i po prostu słuchać. Coraz częstsze są niestety takie przedstawienia, choć opera jednak z założenia jest również teatrem i chciałoby się, żeby naprawdę nim była.
Komentarze
Zamknac oczy i sluchac bezimiennej orkiestry, o ktorej grze nie warto nawet wspominac – widze, ze to coraz czestszy zabieg w Pani recenzjach z przedstawien TWON… Dobrze, ze chociaz dyrygent mogl nacieszyc sie krociutka chwilka chwaly.
Brawa dla solistow, szczegolnie dla Pani Legun, kapitalny glos. A wizualnie, dla mnie bylo to ciekawe, bez zbednego szokowania, niepotrzebnej golizny, polityczno-obyczajowych nawiazan, czego pelno bywa we wspolczesnych inscenizacjach. Choc zgodze sie, ze calosc obrazka nieco wydumana 🙂
Mam się cieszyć, że nie było golizny ani „polityczno-obyczajowych nawiązań”? Dla mnie mogłaby być nawet golizna, o ile miałaby w danym kontekście sens. Nie jestem przesadną purystką, ale jakiś związek z treścią musi być, a jeśli się już nakłada inne treści, to powinny pasować, nie być przypadkowe na zasadzie: o, weźmy modny temat katastrofy klimatycznej (niestety nie jest on tylko modny…) i coś tam sobie wydumajmy.
A co do zamykania oczu i słuchania – pisuję tak nie tylko o przedstawieniach w TWON niestety 🙁 Choć zdarza się, że trafi się inaczej, ale coraz rzadziej, zważywszy powszechną amatorszczyznę w teatrach operowych.
Nie było w tym spektaklu żadnego połączenia pomiędzy historią, a tym co działo się w sferze reżysersko-scenograficznej. Porównałabym go do meczu Legii i słynnej Żylety, która niezależnie od tego, co dzieje się na murawie leci ze swoim programem, rzadko komentując mecz .
Alez jak najbardziej, nie ma nic zlego w delektowaniu sie wylacznie muzyka. Dlatego tym bardziej jestem zdziwiony, ze Orkiestra Symfoniczna Opery Narodowej nie doczekala sie (nie pierwszy juz raz) nawet wzmianki w Pani recenzji.
A koleżeństwo recenzenckie tym bardziej średnio się popisało. Wspomnę tylko o tym, że Jacek Marczyński napisał „premierowa debiutantka na narodowej scenie Gabriela Legun”. Tymczasem ona śpiewała już na tej scenie Paminę w Czarodziejskim flecie, Mimi w Cyganerii i Micaëlę w Carmen.
„A koleżeństwo recenzenckie tym bardziej średnio się popisało”.
Marczyńskiego jeszcze nie czytałem, ale pani z Gazety Wyborczej jak zwykle.
No, można powiedzieć, że po raz pierwszy wzięła udział w premierze, ale nie „premierowa debiutantka”.
W „GW” z kolei sprzeczności, niby „bardzo udana inscenizacja zespołowa”, ale jednak „nie udało się konsekwentnie i spójnie przeprowadzić pomysłu”. No i te zachwyty Biondim po tym, jak zrobiło się z nim wywiad do książki programowej, to już jednak przesada. Zresztą Biondi to wspaniały muzyk, ale jednak przede wszystkim skrzypek; dyrygentów operowych widywało się lepszych nawet tutaj.
Mnie Biondi jakoś nigdy nie przykonał jako dyrygent dziewiętnastowiecznej opery. Zaczął chyba od „Normy” Belliniego w Parmie przed wielu laty, potem m.in w Warszawie pamiętam w FN koncertowe wykonanie „I Capuleti” z katastrofalną Vivica Genaux no i teraz Verdi…
Bardzo go jednak zawsze ceniłem właśnie jako skrzypka prowadzącego kameralne zespoły przez muzykę dawną. „Motety” Vivaldiego z Patrizią Ciofi i „Europa Galante” to jedna z moich ulubionych płyt.
Vivica i mnie również wtedy nie zachwyciła: https://szwarcman.blog.polityka.pl/2016/08/18/biondi-znow-z-bellinim/
Ale to i tak było jeszcze nic w porównaniu, co zdarzyło się w kolejnym roku, i to właśnie w Verdim: https://szwarcman.blog.polityka.pl/2017/08/21/luks-i-biondi/