Ukrainiec w Los Angeles
Głupio trochę wyszło: akurat jest rocznica napaści Rosji na Ukrainę, a do Warszawy przyjeżdża ukraiński dyrygent i prowadzi utwory amerykańskie w tym samym czasie, kiedy Trump obwinia jego ojczyznę o rozpętanie wojny. Paranoja, choć oczywiście niezawiniona.
Po pierwsze, Kirill Karabits od dawna jest artystą-obywatelem świata, związanym najbardziej z Wielką Brytanią (od 15 lat główny dyrygent Bournemouth Symphony Orchestra), ale występującym z różnymi zespołami na różnych kontynentach, także jako dyrygent operowy. Po drugie, program koncertu w Filharmonii Narodowej z pewnością został ustalony znacznie wcześniej, kiedy jeszcze o prezydenturze Trumpa nie było mowy. Inna sprawa, że w rocznicę wojny można było i tak włączyć do programu jakieś dzieło ukraińskie. Szkoda, że tak się nie stało.
Dwa więc utwory żyjących amerykańskich kompozytorów usłyszeliśmy, a pomiędzy nimi Koncert fortepianowy a-moll Griega grał Federico Colli. Prawie 12 lat temu wystąpił na Chopiejach z V Koncertem Beethovena i zdania na temat jego gry były podzielone (choć ja akurat byłam tym razem łagodna), ale występował też – jako zwycięzca z Leeds z 2012 r. – parę razy w Dusznikach i ci, co go tam słyszeli, mieli o nim bardzo pozytywne opinie. Dzisiejsze wykonanie też nie było idealne (trochę sąsiadów zdarzyło się zwłaszcza w pierwszej części), ale miało swój wdzięk, także bis, którym była Sonata d-moll Scarlattiego.
Karabitsa dawno nie widziałam, chyba od czasu jego występów z nieodżałowaną I, Culture Orchestra, którą prowadził przez parę lat. Nigdy nie zapomnę koncertu na Majdanie – w tym roku pod koniec sierpnia minie od tego pięknego wydarzenia o walorach i artystycznych, i politycznych, cała dekada. Pomyśleć! Dyrygent, który dziś dobiega pięćdziesiątki, wówczas jeszcze dawał duże ujście swemu temperamentowi. Dziś już jest bardziej opanowany, nie pędzi tak niemiłosiernie, ale energię zachował. Pierwszy z utworów, Auditorium Masona Batesa, niemal rówieśnika dyrygenta, jest trochę eklektyczny: ciekawy był pomysł przeplecenia brzmień współczesnej, żywej orkiestry z odtwarzanymi dźwiękami orkiestry muzyki dawnej, choć trudno było je chwilami rozpoznać. Jednak banalny środek utworu, rytmiczny i jakby filmowy, rozsadził koncepcję i zepsuł efekt.
Bardziej jednoznaczne i spójne było City Noir Johna Adamsa, które wypełniło drugą część koncertu. To utwór trzyczęściowy, ponadpółgodzinny, czyli coś na kształt symfonii. „Symfonią wielkiego miasta” był swego czasu w kultowym awangardowym filmie Berlin (i żeby było śmieszniej, był to film niemy); tu owym miastem jest Los Angeles, ponieważ utwór powstał na zamówienie tamtejszej orkiestry. Wiele też jest tu inspiracji filmowych, łącznie z samym tytułem nawiązującym do filmów noir. I ta atmosfera jest tu dobrze oddana; można sobie wręcz wyobrażać spacer wieczornymi ulicami, są i dyskretne elementy jazzowe. Tutaj z LSO pod batutą kompozytora. Nie jest to rzecz bardzo ambitna, ale przyjemna w słuchaniu, a Karabits nieźle sobie z nią poradził. A co do problemu, o którym w pierwszych zdaniach, można sobie przypomnieć, że Kalifornia, łącznie z Hollywood, nie była za Trumpem.