Przemocowy Sarastro
Różnie można interpretować Czarodziejski flet – tekst daje pewną dowolność. W Operze Na Zamku w Szczecinie Natalia Babińska przesunęła jego akcenty, tworząc trochę inną opowieść.
Przedostatnie dzieło sceniczne Mozarta jest szczególne, bo nie jest dworskie, lecz przeznaczone dla ludu. Nie należy oczywiście brać pamiętnego filmu Formana Amadeus za wierne odtworzenie historii, ale warto sobie przypomnieć szaloną scenę spektaklu Emanuela Schikanedera, w której wszystkie środki teatralne i absurdy, także te odwołujące się do tzw. przeponowego poczucia humoru, są możliwe. W tym kierunku miał potem iść Mozart w ich wspólnym dziele, ale jednak Mozart to Mozart, więc muzyka jest genialna, a i tekst niesie momentami większą głębię niż zwykła zabawa dla plebsu. I ponadto bardziej serio traktuje aluzje masońskie, ponieważ masonem był i Mozart, i Schikaneder.
Jest tu oczywiście paskudny mizoginizm i rasizm, co trzeba złożyć na karb epoki, ale warto też zauważyć, że Mozart i tak był tu nowatorem, bo u niego jednak ostatecznie Pamina okazuje się godna wtajemniczenia na równi z Taminem i przez próby ognia i wody przechodzą razem. Wiadomo zresztą, że Mozart był za reformą wolnomularstwa i za tym, by do lóż przyjmowano również kobiety. Tak więc tę mizoginię w wypowiedziach Sarastra i jego kapłanów trzeba tu traktować jako demonstrację zdań tych postaci, nie zaś poglądów kompozytora (i librecisty). Podobnie z rasizmem, jako że autorzy obdarzają Monostatosa arią mówiącą o tym, że czarny człowiek jest tak samo człowiekiem.
Wątki masońskie to jedno, ale są tu i wątki bajkowe (i nie są to bajki dla dzieci). Każdy z kolejnych reżyserów opowiada je po swojemu. Reżyserka szczecińskiego spektaklu napisała w programie, że nikt jeszcze nie wystawił dobrze Fletu. To przesada, sama recenzowałam tu kilka świetnych i ciekawych Fletów, choć oczywiście zastrzeżenia też zwykle były, do tego szczecińskiego też by się znalazły.
Zwykle odbieramy Flet jako historię z przewrotką: najpierw kibicujemy i współczujemy Królowej Nocy, której córkę porwał zły Sarastro. Później okazuje się, i mamy w to uwierzyć, że to Sarastro jest dobry, a Królowa Nocy zła. W wersji Natalii Babińskiej mamy opowieść o władzy, najpierw będącej po jednej, potem po drugiej stronie, ale żadna z tych stron nie jest bezwzględnie dobra, bo każda władza deprawuje. I okazuje się, że w tekst opery jest to również wpisane, wystarczy trochę przesunąć akcenty. Np. gdy na początku II aktu Sarastro opowiada, czego chce Tamino, wystarczy, że powie to z przekąsem (silniejsze ode mnie było tego wieczoru skojarzenie z Trumpem pogardliwie traktującym Zełenskiego), a kapłani wydający bohaterów na próby podśmiewają się z nich złośliwie. Zaczynamy zauważać rzeczy, które są przecież w libretcie: że Sarastro porwał Paminę po to, by ją mieć, tyle że – łaskawe panisko, trzeba przyznać – kiedy widzi, że nie zmusi jej do miłości, oddaje ją Taminowi (po próbach). O jej matce wyraża się ze skrajną pogardą i deklaruje, że jest w jego mocy. Czy można się więc dziwić, że Królowa Nocy pragnie przerwać to, co dla niej jest złem? Widzimy też, że Sarastro jest nie tyle dobrotliwym mędrcem, co raczej przywódcą zapatrzonej w niego sekty, a przy tym ma niewolników. I to ma być postać pozytywna?
Dobrze więc, że gra go śpiewak (Karol Skwara), który nie ma tego typu charyzmy, jaką zwykle kojarzymy z tą postacią. Królową Nocy w pierwszej obsadzie jest Joanna Sojka (coś tam jej w górze nie wyszło niestety). Julia Pliś to mocna, wyrazista Pamina; jako Tamino towarzyszy jej doświadczony Pavlo Tolstoy, niezłym Papagenem jest Jędrzej Suska. Głównym elementem dekoracji są spirale schodów; ważną rolę odgrywają projekcje, chwilami opowiadając zupełnie inną, uzupełniającą opowieść (o patriarchalnej rodzinie). Kierownictwo muzyczne po odejściu Jerzego Wołosiuka objął młody dyrygent Kuba Wnuk, który przez kilka lat związany był z Warszawską Operą Kameralną (długo wytrzymał z panią doktor dyrektor), a prowadził sprawnie, tylko czasem zbyt szybko jak na możliwości orkiestry. Lepiej już wypadł chór. Ogólnie mimo tych przesunięć akcentów, projekcji oraz zakończenia, którego nie będę spoilować, jest to przedstawienie bez większych udziwnień.
Komentarze
Ten filmik z rodzinką w maskach…Jakoś to mi się wydało wciśnięte na siłę i nie bardzo rozumiem po co.
No tak, to miałam na myśli w ostatnim zdaniu pisząc o projekcjach. To był Pan też? 🙂
Tak, ale siedziałem na balkonie w ostatnim rzędzie, bo tylko takie miejsce udało mi się kupić i to na długo przed tą premierą. W przerwie nie chciało się schodzić na dół więc zostałem na balkonie a na oklaskach już się zmyłem. PK pewnie na parterze i znowu nie udało się nam poznać osobiście 🙁
A swoją drogą ciekawe czy te plany na kolejne lata wymyślone chyba przez Wołosiuka jak „Albert Herring” czy „O mężczyznie, który pomylił żonę z kapeluszem” będą uwzględnione. I generalnie ciekawe kto tam będzie teraz od spraw artystycznych.
O tych planach nie słyszałam, rozmawiałam chwilę z dyrektorem Jackiem Jekielem i wymienił parę bardziej popularnych tytułów na przyszły sezon, ale „jeszcze nie wiadomo”. Finanse są chyba nienajlepsze. W tym sezonie jeszcze tylko balet – Kopciuszek, który zresztą też jeszcze nie jest na stronie wpisany. Jestem bardzo zbudowana, że do Szczecina jadę teraz z Warszawy cztery godziny z kawałkiem, a nie 6-7, ale tym bardziej żałuję, że właściwie nie mam na co, bo i w Filharmonii mało co się dzieje. Dobrze, że choć ten Mozart był, tyle że wraca dopiero paroma przedstawieniami w maju… Tak że znowu nie udało się nam poznać i pewnie przez dłuższy czas nie będzie pretekstu…
Siedziałam w 14. rzędzie, wydaje mi się, że ze względów akustycznych to ociupinkę za daleko, ale na balkonie pewnie nie lepiej.
A wracając jeszcze do warszawskiego Boccanegry, polecam recenzję mojej koleżanki imienniczki w „Tygodniku Powszechnym” – nic dodać, nic ująć: https://www.tygodnikpowszechny.pl/nowa-inscenizacja-simona-boccanegry-widowiskowa-destrukcja-opery-verdiego-jest-drogo-i-bez-sensu
Najlepsze jest to, o czym raczej się nie wie, jeśli nie śledzi się światowych produkcji operowych i teatralnych:
„W wywiadach przedpremierowych Smoczyńska wyliczyła cały korowód inspiracji – od malarstwa Giotta, Rafaela i Dalego aż po filmy Pasoliniego. Wspomniała też o instalacjach Olafura Eliassona, zapomniała jednak dodać, że pustynny krajobraz z gorejącym słońcem dziwnie przypomina jego scenografię do „Fedry” Henzego w berlińskiej Staatsoper. Podobnych natchnień jest w tym spektaklu więcej: niektóre pomysły scenografki Katarzyny Borkowskiej wyglądają jak żywcem wyjęte z „Inferna” Castellucciego albo (niespodzianka) z „Simona Boccanegry” w dekoracjach Anisha Kapoora”.
Przyjrzałam się wymienionym rzeczom – i faktycznie…
O tych planach OnZ czytałem swego czasu w Ruchu Muzycznym gdy J. Jekiel wygrał konkurs na kolejną kadencję. Możliwe, że były to tylko rzeczy wpisane do koncepcji programowej. Szkoda, że wszystko takie niepewne. Z drugiej strony to po co startował na kolejną kadencję skoro nie umie zawalczyć o większe środki.
I faktycznie wraz z nowym dyrektorem Filharmonii Szczecińskiej zapanował jakiś zastój. Ja także dawno w niej nie byłem, bo jakoś też nie mam za bardzo na czym. A jeszcze jakis czas temu pojawiał się tam gwiazdy i dobre zachodnie orkiestry.
Kiedy obecny dyrektor Filharmonii Szczecińskiej był dyrektorem Filharmonii Opolskiej, to też tam się nic nie działo. Pisał w Poznaniu doktorat z operetki, współpracował z teatrami muzycznymi. Może tam jego miejsce? Za krótką ławkę mamy, oj, za krótką.
Mnie zaskoczyło najbardziej, że do konkursu się zgłosiło tylko troje kandydatów. Instytucja może nie jest wrocławskim NFM czy FN, ale jakoś tam była rozkręcona, ma przyzwoity jak na polskie warunki budżet z ministerialnym prowadzeniem więc wydawało się, że połakomi się ktoś ciekawy niekoniecznie muzyk. Tymczasem wygrał dyrygent, który łączy sprawy artystyczne z zarządzeniem. Poprzednią dyrektorkę rozsadzała energia, ciągle coś tam wymyślała zaś jej następca jest kompletnie niewidoczny. Czasem dyryguje koncertami piątkowymi, ale, zdaje się, że też nie za często.
Może ten sezon był już na straty, niezaplanowany przez niego. Może w przyszłym będzie lepiej…
Akurat w tym mieście filharmonia powinna być na swój sposób reprezentatywna choćby z powodu odwiedzin publiczności z Niemiec, która chętnie przyjeżdża. Przyjeżdżała zresztą nawet do tej koszmarnej sali w Urzędzie Miejskim, kiedy orkiestra grała równie koszmarnie (wiem, byłam i słyszałam, strasznie się za nich wstydziłam słysząc wśród publiczności na przerwie dużo niemieckich głosów). Od czasu powstania nowego gmachu i dyrekcji artystycznej Ewy Strusińskiej wszystko się zmieniło diametralnie, były różne ciekawe projekty, zresztą także w operze. No i wszystko jakoś sklęsło 🙁
Wydaje mi się, że w pandemii przygasło…A dodatkowo pisowski skok na samorządy, inflacja. Za te same pieniądze filharmonia mogła zaprosić swego czasu Isabelle Faust z Il Giordano Armonico a teraz pewnie przy zbliżonym finansowaniu nie byłoby na to szans.
Tej orkiestry z okresu w UM za bardzo nie pamiętam. Wiem tylko, ze z tamtego składu już zostało bardzo mało ludzi. Poprzednia dyrektorka z norweskim dyrektorem artyst. przyjęli dużo nowych młodych muzyków.
A swoją drogą mysłałem kiedyś, że Ewa Strusińska zrobi większą karierę, że będzie jak Gardolińska czy Diakun…
Zrobiła całkiem niezłą. Przez sześć bodaj lat była Generalmusikdirektor w Goerlitz i z tego, co wiem, bardzo tam rozkręciła życie muzyczne i tamtejszy festiwal. Od tego sezonu znów jest wolnym człowiekiem. Na jej stronie widzę, że przerzuciła się na kraje skandynawskie – Norwegia, Szwecja… całą serię spektakli baletowych prowadzi w operze w Sztokholmie. W styczniu także tam dyrygowała, jak również w Warszawie, w Operze Narodowej (Strasznym dworem). To chyba nieźle?
Tak o Goerlitz wiedziałem, ale potem widocznie to ja przestałem śledzić jej poczynania. W Operze Królewskiej w Sztokholmie byle kto nie dyryguje więc faktycznie to już bardzo porządna kariera. Pamiętam parę jej dobrych koncertów jeszcze w Szczecinie. Żałowałem, że odeszła. Wydaje się, że były jakieś rozbieżności między nią a dyrektorką naczelną może też orkiestrą. Poprzednia dyrekcja lubiła często angażować orkiestrę w jakieś projekty inne niż te związane z muzyką klasyczną. Możliwe, że Ewie Strusińskiej to nie odpowiadało. Potem przyszedł na dość długo Rune Bergmann, który zaczął nawet nagrywać z orkiestrą muzykę Karłowicza.
Posługując się językiem współczesnych memów: „no a Jacobs? Co o nim sądzicie?l 😉
Bo w sumie to już chyba każdy go zjechał z góry do dołu i z lewa do prawa – ale chyba tylko jemu udało się uchwycić właśnie ten duch zabawy, który panuje w scenie z „Amadeusza”. Przeczuwam, że Mozart w naszych czasach, dla zabawy i pod publikę, śmiało i ze śmiechem pozmieniałby trochę nutek i tu i tam. A Jacobs dostał po łapkach.