Szyfr w Chopinie

Jakiś wysyp ostatnio książek sensacyjnych osnutych wokół muzyki. Może moda? W Empiku w nowościach mocno eksponują powieść Dziesiąta symfonia (czyja, zgadnij, koteczku?), którą napisał autor hiszpański pod pseudonimem Joseph Gelinek. Właśnie ją czytam i pewnie też o niej parę słów potem dodam. Jednak bliższa koszula ciału, najpierw rzuciłam się na rzecz z Frycem w tytule, czyli Manuskrypt Chopina.

To ciekawostka. Znany twórca sensacji Jeffery Deaver, zainspirowany wizytą w Polsce, zaproponował 14 kolegom po fachu zabawę we wspólne pisanie kryminału. Napisał pierwszy rozdział zawiązując akcję (tu jego fragment); kolejni przekazywali sobie powieść z rąk do rąk dopisując po rozdziale, bez wytycznych, mogąc skierować akcję w jakąkolwiek stronę. Wreszcie rzecz wróciła do Deavera, który spuentował rzecz dwoma ostatnimi rozdziałami. Wśród współautorów znalazły się takie sławy jak Erica Spindler, James Grady, Joseph Finder czy David Corbett, a także autorzy mniej znani.

Deaver, który za młodu był piosenkarzem folkowym i w ogóle muzykę lubi, być może w wolnej chwili w Warszawie zajrzał do Muzeum Chopina; coś też słyszał o rękopisach muzycznych w Krakowie, chyba nie o tych w Jagiellonce, tylko o muzykaliach w Bibliotece Muzeum Czartoryskich. Świadczy o tym fakt, że tworząc wątek manuskryptów odkopanych w podziemiach starej cerkwi gdzieś w Kosowie, a schowanych tam przez hitlerowców, nie nawiązał w żaden sposób do niemal identycznego wątku z rzeczywistości, czyli zdeponowaniu pruskiego skarbu w Krzeszowie (Grüssau), zaraz po wojnie odkrytego przez Polaków i przewiezionego do Krakowa. No, ale pojawienie się byłej Jugosławii pozwala mu na wprowadzenie krwiożerczych i zdradliwych Serbów. Polacy jednak nie mają aż tak złej opinii.

Rzecz zaczyna się w Warszawie, w jakiejś tajemniczej „sali koncertowej niedaleko Rynku Starego Miasta”, gdzie zabity zostaje stroiciel fortepianów. Pewien amerykański agent, a zarazem meloman, pozytywna postać, zostaje w to wplątany poprzez fakt, że rozmawiał ostatni ze stroicielem, ma przy sobie rękopis Chopina (fałszywy), chce go wywieźć z Polski, żeby dalej go pobadać, a ponadto walczył ze złem właśnie w byłej Jugosławii, a wiadomo, że mąciły tu postacie stamtąd. I tak dalej.

Najbardziej mnie, przyznam, ciekawiło nie tyle, jak się akcja potoczy i kto kogo za co, ale jak sobie poradzą kolejni autorzy z wątkiem muzycznym. No i różnie. Niektórzy ułatwiali sobie zadanie, w ogóle nie ruszając tematu i ograniczając się do fikołków sensacyjnych: S.J. Rozan (z wyjątkiem momentu, gdy bohaterka epizodu przebywająca w Afryce słucha muzyki poważnej z iPoda: preludia Bacha, symfonie Szostakowicza, sonaty Beethovena i Chopin oczywiście), Erica Spindler, John Ramsey Miller, Joseph Finder, Peter Spiegelman. Inni i owszem, wpadali na rozmaite pomysły…

David Hewson wprowadza postać młodej siostrzenicy stroiciela Felicji Kamińskiej, skrzypaczki grającej na ulicy w Rzymie (tu wykazuje pewną powierzchowną znajomość sytuacji Polaków we Włoszech). Potrafi ona zarówno jazzować, jak grać „mazurka Obertas Wieniawskiego, okraszonego fajerwerkami dwudźwięków, flażoletów i wykonywanym palcami lewej ręki pizzicato”. Gonią ją kolejne bandziory, z jednym ucieka. U kolejnego autora, Jamesa Grady’ego, nawiązanie do muzyki sprowadza się do fikcyjnej anegdoty ze świata jazzu: „Legendarny pianista Night Train Jones zapytany kiedyś, jak muzyk może przejść do swobodnej improwizacji, której sam ani nie rozpoczął, ani nie skończy, odrzekł: Trzeba grać obiema rękami”. David Corbett każe agentowi podróżującemu samochodem z parą nieznajomych wsłuchiwać się w… Księżycowego Pierrota Schönberga („Niezrozumiały hałas dla większości ludzi, lecz nie dla Middletona, nie dla kogoś, kto rozumiał, kto potrafił w nim usłyszeć ostatnie tchnienie romantyzmu oraz echa nie tylko Mahlera i Straussa, ale i Bacha” (!) ). Przy okazji wychodzi na jaw, na ile autorzy nie uzgodnili zeznań – agent opiera swoje przekonanie o tym, że wieziony przezeń rękopis Chopina jest fałszywy, „na kilku pasażach dziwnie dysharmonicznych kadencji, zupełnie nie w stylu pedantycznej melodyki Chopina. A jeżeli to jakiś kod?” Inny autor rozsądnie podaje, że tenże agent w fałszerstwie zorientował się już widząc papier i atrament.

U Johna Gilstrapa powraca Felicja, której znów udaje się uciec przed niebezpieczeństwem, tym razem do lutnika polskiego pochodzenia, przyjaciela jej wuja. W tym rozdziale jest więcej nawiązań do muzyki. „Tempo marszu przywiodło jej na myśl brzmienie amerykańskiej muzyki bluegrass – której nigdy nie traktowała poważnie, dopóki nie usłyszała płyty z nagraniami Yo-Yo Ma. (…) Próbowała je odtworzyć na swoich skrzypcach, lecz nigdy nie udało sie jej odkryć ich do końca. Jak gdyby instrument Polki wychowanej na klasyce był pozbawiony tej szczególnej nici muzycznego DNA”. Lutnik pokazuje jej coś, co dostał od jej wuja: domniemany autentyczny autograf nieznanego koncertu fortepianowego Mozarta, który na dodatek ona powinna zawieść do USA i dać agentowi…

Wątek szyfru w rękopisach-falsyfikatach twórczo rozwija niejaki Ralph Pezzullo: otóż miały w nich być zaszyfrowane przez hitlerowców formuły V-gazów! U Chopina najniebezpieczniejszy: VX. Dlaczego – nie wiadomo. Niecni Jugosłowianie chcą oczywiście wykraść formułę dla swych brudnych celów. A P.J. Parrish udaje znawczynię i tu się kładzie. Każe Felicji rozczytać rękopis Mozarta. Felicja najpierw odkrywa w rogu liczbę 28 i przenika ją emocja, bo „skatalogowano tylko 27 koncertów fortepianowych Mozarta. Wiele z oryginałów, które po wojnie wydobyto na światło dzienne, znajdowało się dziś w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie”. Parrish odrobiła więc lekcję o Jagiellonce, ale gdzieś czegoś nie doczytała, bo 27 koncertów to jest, jak się doliczy koncerty na 2 i 3 fortepiany, co jest przecież osobnym gatunkiem, więc Mozart mógłby napisać co najwyżej liczbę 26. Pod koniec pierwszej części Felicja trafia na kadencję i wtedy odkrywa, że to naprawdę fałsz, bo Mozart kadencji „nigdy nie zapisywał”. Otóż to bzdura. W niejednym kadencja jest wpisana, np. w Koncercie G-dur KV 453 (tutaj w minucie 3’12”) czy w Koncercie A-dur KV 488 (tutaj w minucie 8’28”) i zwykle właśnie je się gra. Lee Child podejmuje ten wątek dając do zrozumienia, że rzeczywiście to nie był wcale Mozart i że brzmiał jak pastisz. Pojawia się też znów rękopis Chopina, w którym tym razem czegoś brak: melodia „zawisła w powietrzu, tonąc w absurdalnie fałszywym trylu”. Szyfrem ma tu być, że „dwie fałszywe nuty tworzą nieistniejącą trzecią. Mój wuj zawsze nazywał to wilczym tonem” – mówi Felicja. Ale wilcze tony oznaczają coś całkiem innego i występują na skrzypcach, nie na fortepianie. I tu się powtarzają brednie o Mozarcie z poprzedniego rozdziału. Ale najlepsze jest ustalenie szyfru wedle częstotliwości dźwięków…

Zaczęło się od Chopina i na Chopinie się kończy. Pojawia się autentyczny tym razem ponoć rękopis nieznanego utworu. Jeffery Deaver, inicjator zabawy, obwieszcza, że „Była to sonata bez tytułu na fortepian i orkiestrę kameralną”. Nieznane dzieło ma zostać wykonane w Waszyngtonie, oczywiście przez Felicję, która, choć skrzypaczka, twierdzi: „Z klawiszami też sobie radzę”. Ale jednak był w nutach kod, który miał uruchomić mechanizm zagłady… Jak się skończyło? Będę miała litość i nie powiem…

No, ale jaka promocja dla Polski i Chopina…