Wizyta w Monachium – c.d.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Nazajutrz po Onieginie byłam, jak już Wam wspominałam, na La Calisto Cavallego. Już mt7 podrzucała ten link, ale na wszelki wypadek tu go powtarzam. Ze zdjęć i filmu widać, że i to nie jest tradycyjna inscenizacja. Brytyjski reżyser David Alden stworzył dosyć surrealistyczno-postmodernistyczną wizję: wszystko rozgrywa się we wnętrzu, które jest mieszaniną op-artu ze stylem scenografii do filmu Gabinet doktora Caligari, kostiumy, często zwierzęce, bywają zabawne, a wszystko, nawet wielki uroczy kameleon, który spaceruje od czasu do czasu po scenie w charakterze barku, jakoś pasuje do tej komedii omyłek, jaką jest skomplikowana mitologiczna akcja.

Rzecz dotyczy dwóch opowieści: o nimfie Kalisto, którą uwiódł Zeus, a zazdrosna Hera zamieniła w niedźwiedzia (Zeus jednak wpuścił ją na niebo w postaci gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy), oraz o miłości Artemidy, zwykle twardej i niezdobytej wojowniczki, do pięknego Endymiona, którego unieśmiertelniła, ale jako śpiącego. To tak w największym skrócie. Co się poza tym wyrabia, nie da się streścić, a dwuznaczności erotycznych wcale tu nie mniej niż w Onieginie Warlikowskiego 😀 Jest przede wszystkim scena uwodzenia Kalisto przez Jowisza przebranego za Dianę (oczywiście, jak to w operze włoskiej, bogowie greccy występują pod rzymskimi imionami) i udającego, że oto bogini pragnie ucałować po siostrzanemu swoją służkę (która nie uległa Zeusowi, bo przysięgła zostać dziewicą). Pocałunek siostrzany bynajmniej nie był, w domyśle było coś więcej, w realizacji Aldena Kalisto wręcz zachodzi w ciążę, ale wciąż jest przekonana, że to była Diana… Więcej jeszcze dwuznaczności wynika z faktu występowania kontratenorów, np. w roli kochanka Diany, Endymiona (Lawrence Zazzo), ale rzecz działa i w drugą stronę: Linfeę, przyboczną Diany, gra świetny tenor Guy de Mey (w Onieginie wystąpił jako Monsieur Tricquet) przebrany za podstarzałą pańcię w kostiumiku; w drugim akcie pragnie znaleźć mężczyznę i dokonuje striptizu (choć go oczywiście nie kończy…). Jak na zamówienie pojawia się Satirino (Dominique Visse) i dopada jej… czyli mamy scenę męsko-męską.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Mocne canadiano

Nowy premier Kanady Mark Carney jest chodzącym wzorcem wszystkiego, czego Donald Trump nienawidzi najbardziej. Czy będzie też prorokiem antypopulistycznej reakcji?

Łukasz Wójcik

Dominique Visse jest po prostu niebywały. Przebrany przezabawnie za małego starego satyrka z kępkami siwych włosów, w baranich porteczkach z, za przeproszeniem, fiutkiem na wierzchu, skacze po scenie, dwoi się i troi, i głosowo takoż – nieprawdopodobna wirtuozeria i vis comica. Ale cała obsada jest wyrównana i znakomita. Jeśli kogoś rażą trochę może czasem mało smaczne sceny (jak przymusowy poród, który mściwa Junona funduje nieszczęsnej ciężarnej nimfie, wyduszając z niej laleczkę), może po prostu zamknąć oczy i słuchać muzyki, która nie dość że sama w sobie jest cudowna, to jeszcze pięknie wykonana. Wspaniała jest Sally Mathews w roli tytułowej (podobno miała grać Kozena, ale zaszła w ciążę naprawdę 🙂 ); partnerujący jej Umberto Chiumma (Giove), który potrafi śpiewać i barytonem (jako Jowisz), i kontratenorem (udając Dianę), jest klasą dla siebie. Właściwie można by wymienić całą obsadę: Dianę (Monica Bacelli), wspomnianych Endymiona i Satirina, Junonę (Geraldine McGreevy). A całość z akompaniamentem 18-osobowego zespołu instrumentów z epoki prowadzi żywo i sprawnie Ivor Bolton. Po prostu sama przyjemność!

Trzeciego wieczoru wybrałam się na balety. I tu już nie było żadnej rozbuchanej scenografii, żadnych kombinacji postmodernistyczno-surrealistyczno-erotycznych, było prosto i pięknie. Czysta poezja. Dotyczy to zarówno choreografii Lucindy Childs do Chamber Symphony Johna Adamsa (fajna muzyka), jak tego, co Kenneth MacMillan zrobił z Das Lied von der Erde Mahlera. Balet monachijski, jak na moje oko, znakomity (wyłowiłam wśród solistów polskie nazwisko: Filip Janda). Oczywiście żadnego tam odtwarzania muzyki z taśmy, jak to bywa w naszym warszawskim teatrze (zgroza), tylko świetne granie orkiestry pod batutą Davida Roberta Colemana i świetni soliści-śpiewacy w Mahlerze (mezzosopran Gritt Gnauck i tenor Kenneth Roberson). Mahler wzrusza sam w sobie (uwielbiam ten utwór, a końcowy Der Abschied po prostu mnie ściska za gardło), a MacMillan, bardzo subtelnie, acz niedosłownie nawiązując do treści, wyczarował równie wzruszające obrazki. Obie realizacje nie są świeże (Adams z 1994 r., Mahler z 1965 r., na scenie monachijskiej od kwietnia br.), ale są po prostu ponadczasowe. 

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj