Dziecięca choroba lewicowości

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Że tak złośliwie, po leninowsku, zatytułuję. Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie świnią – kto to powiedział? Bismarck? Clemenceau? Piłsudski? (każdemu z nich się to zdanie przypisuje; Piłsudskiemu w wersji z buntownikiem) Nieważne. Ale jeśli ktoś przy tym pozostaje na resztę życia? Naiwny? Temuż Bismarckowi przypisuje się jeszcze inną wersję powiedzonka: Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie sk…synem, ale kto na starość socjalistą pozostał, ten jest po prostu głupi.

W Polsce, która spędziła kilkadziesiąt lat w tzw. realnym socjalizmie, większość zgodzi się z owym rzekomym zdaniem Bismarcka. Wiemy aż za dobrze, że utopie są nie do zrealizowania, że „wszyscy równi” zawsze musi oznaczać „równi i równiejsi”, bo ludzie są tylko ludźmi.

Dlatego cała zachodnia lewicowość, te utopijne marzenia o czymś, o czym nie ma się pojęcia, budzi w nas pewne politowanie. Ale jeśli wynika z tego dobra sztuka? Po wczorajszym świetnym koncercie z cyklem pieśni Voices z 1973 r. Hansa Wernera Henze w rewelacyjnym wykonaniu sopranistki Victorii Simmonds, barytona Alana Oke i London Sinfonietty pod batutą Davida Athertona kolega zauważył: no, gdyby tak oni przyjechali tu z tym ze dwadzieścia pięć lat temu… Owszem, pamiętam, jak przyjeżdżał tu niegdyś np. Luigi Nono i jego lewicowość po prostu denerwowała. Ale nie przesłaniała faktu, że był on wielką postacią.

O Henzem słyszeliśmy tu dużo mniej, nie był aż tak poważany wśród fanatyków awangardy, bo był raczej eklektyczny. Ale jego muzyka jest świetna warsztatowo. No i pisząc te pieśni do tekstów Brechta, Ho Chi Minha, Hansa Magnusa Enzensbergera i innych znakomicie je wystylizował, zinstrumentował i plastycznie oddał treść, bardzo drastyczną czasami, bo mówiącą np. o więzieniu, torturach czy martwym żołnierzu (czasem zresztą w dość ckliwym tonie). Niektóre teksty, np. Roses and Revolutions Dudleya Randalla czy zamykający cykl Das Blumenfest Enzensbergera, opisujące wizję sielankowej porewolucyjnej utopii, w której wszyscy piszą poezje, choć są nieprawdopodobnym kiczem, także otrzymały wyrafinowaną oprawę muzyczną.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Kurt Weill, z którego postacią i muzyką z najtrudniejszego, emigracyjnego okresu zapoznaliśmy się na koncercie inauguracyjnym, też należał do owego lewicowego nurtu, który, zwłaszcza już po wojnie, znalazł swoje miejsce w muzyce niemieckiej (np. Karl Amadeus Hartmann czy Paul Dessau) – los jednak przeniósł go do Stanów Zjednoczonych, gdzie zamiast pisać produkcyjniaki, jak Dessau w NRD, zajął się pisaniem hollywoodzkim, w czym był oczywiście świetny (też znakomity warsztatowiec!), ale utracił własną osobowość (co nie znaczy, że zachował ją Dessau). Jednak jeszcze w Siedmiu grzechach głównych, kantacie napisanej w Paryżu jako balet na zamówienie zespołu Les Ballets 1933, daje wyraz swojej naiwnej antyamerykańskiej lewicowości. Tak, amerykański sen bywał i wciąż bywa okrutny, ale w tym wydaniu (czyli w użytym w utworze tekście Brechta) przypomina komunistyczne karykatury Wuja Sama. Ale muzyka też jest znakomita, a kiedy uzyskuje takich interpretatorów jak Ute Lemper i Marc Minkowski – może wręcz zachwycić.

Dziś nabraliśmy już może więcej dystansu i będziemy na takie postawy artystyczne patrzeć jak na dokument epoki. O Weillu napiszę potem jeszcze od innej strony, przy innej okazji. Wczoraj też odbył się na Sacrum Profanum pierwszy z serii koncertów poświęconych Stockhausenowi, ale o Stockhausenie napiszę więcej za parę dni, po kolejnych koncertach.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj