Wieczór i noc pełne wrażeń
Wieczorem zdradziłam festiwal Chopin i Jego Europa, żeby przyjść na warszawski koncert I, Culture Orchestra. Ale w nocy, na 23. wróciłam do Studia im. Lutosławskiego, żeby przejść przez cztery różne światy i otrzymać na koniec taką dawkę adrenaliny, że zamiast paść spać o tej godzinie, której nie ma, postanowiłam najpierw zrobić wpis.
I, Culture Orchestra to jeden z najbardziej wartościowych projektów muzycznych stworzonych na polską prezydencję. Idea tak się spodobała, że Instytut Adama Mickiewicza postanowił kontynuować tę misję. Znów więc odbyły się przesłuchania młodych muzyków z Polski, Ukrainy, Białorusi, Mołdawii, Armenii, Gruzji i Azerbejdżanu – najpierw nadesłanych filmików, potem osobiście. Do obecnego kształtu orkiestry weszło, jeśli się nie mylę, ok. 60 proc. z zeszłorocznego składu. W zeszłym roku postawiono na dyrygentów doświadczonych, tym razem odbył się eksperyment: zatrudniono zaledwie 19-letniego Wenezuelczyka Ilyicha Rivasa (imię nie od Lenina, lecz od… Czajkowskiego), bynajmniej nie – jak Dudamel – wychowanka El Sistema, lecz rodziny, w której dyrygenci byli od dziada pradziada, a Ilyicha uczył jego ojciec Alejandro. Widać, że będą z chłopaka ludzie – przypomina mi w energii i elegancji ruchów nie Dudamela, lecz prędzej młodego Kaspszyka. Siłą rzeczy ma repertuar jeszcze dość ograniczony, stąd taki, a nie inny program koncertów: uwertura Czajkowskiego Romeo i Julia, Fontanny rzymskie Respighiego, Etiuda b-moll Szymanowskiego w instrumentacji Fitelberga oraz VIII Symfonia Dvořáka. Miło zawsze słuchać pełnej energii młodzieży. Teraz jadą z koncertami na Wschód (trzeba było zrezygnować z Armenii i Azerbejdżanu, bo jest tam niespokojnie).
W Studiu im. Lutosławskiego czekało nas kilka bardzo różnych prezentacji. Najmniej satysfakcji sprawiłą mi pierwsza – Akane Sakai grająca mazurki Szymanowskiego i Maciejewskiego. W zeszłym roku spodobał mi się w jej wykonaniu utwór Toru Takemitsu; mazurków zaś chyba w ogóle nie bardzo rozumie, choć niewątpliwie się stara.
Potem wreszcie ukazała się Martha z najstarszą córką, altowiolistką Lydą Chen, która w zeszłym roku grała tu w Kwintecie Zarębskiego. Tym razem dała się poznać jako solistka w utworach Schumanna. Altówka jednak jest niewdzięcznym instrumentem: części powolne były zagrane pięknym, śpiewnym dźwiękiem, ale gdy przychodziło do fragmentów szybszych i głośniejszych, niestety fortepian nader często przykrywał nikłe brzmienie altówki.
Na tegorocznym festiwalu w Lugano furorę zrobiło kolejne zapomniane dzieło: Suita op. 71 Maurycego Moszkowskiego na dwoje skrzypiec i fortepian. Zostało ono powtórzone w Warszawie w tym samym wykonaniu: skrzypaczek Dory Schwarzberg i jej dawnej studentki Lucii Hall (obie brały też udział w zeszłorocznym wykonaniu Zarębskiego w Lugano) oraz pianistki Eleny Lisitsian. To poczciwa, słodka muzyka, trochę w guście mendelssohnowskim, melodyjna i wdzięczna. Nie mogłam się napatrzeć na naturalność i perfekcję gry Dory Schwarzberg, choć i pozostałe panie były świetne; ona jednak była po prostu Kimś. Polskę odwiedziła po raz pierwszy i słyszymy obietnice, że nie po raz ostatni.
No i po przerwie – tanga. Najpierw grał sam Alejandro Petrasso, chłopak prosto z Buenos Aires z głową obwiązaną bandaną, spod której wystawał kucyk, i w kamizelce khaki. Jak usiadł do fortepianu i jak zaczął… po prostu ma to we krwi. Ale na koniec do drugiego fortepianu siadła Martha i… dopiero pokazała, co potrafi. Co tu się da jeszcze powiedzieć – było super! Sala oszalała. Szkoda, że mieli przygotowane tylko dwa numery, bo nie wypuścilibyśmy ich do rana. Martha obiecała, że na następny raz przygotuje więcej. Zobaczymy.
Komentarze
Pobutka.
Ech… w nocy była adrenalina, a teraz…? Jak tu w tę szarówę wstawać i wychodzić do firmy? 🙁
Dopiero się dowiedziałam, że nie było transmisji 🙁 Współczuję więc tym, którzy nie byli na sali. Ale nagranie się robiło, więc może się kiedyś odtworzy… A Marthę w robocie i tak trzeba również widzieć, wyłącznie słuchanie to tylko połowa przyjemności 😉
Daniłka w Edynburgu przyjęto owacją na stojąco 😀
http://www.eif.co.uk/news/daniil-trifinov-queens-hall
Daniłka od jutra w sprzedaży w formacie SACD:
http://www.prestoclassical.co.uk/r/Mariinsky/MAR0530
A co do meritumu – cóż, czasem mezzo.tv i medici.tv dają szansę zobaczyć podobne cudowności po czasie – może i Marthę z Petrasso zobaczymy skoro w Lugano był, zdaje się, wspólny występ w 2010 r. z tym, że nie załapał się na album „Martha Argerich & Friends: Live from the Lugano Festival 2010” (wychodzą takie kroniki co roku, kwintet Zarębskiego z 2011 też jest już dostępny).
Niemniej jednak tak się zastanawiam czy XX-wieczne tanga argentyńskie mieszczą się w, najszerzej nawet pomyślanej, formule „Chopin i Jego Europa” ? Jarecki w 1956 roku do STS -u napisał monolog w którym padały słowa „wszystko się pomieszało, TPPR śpiewa francuskie piosenki”. No – entuzjazm – ja rozumiem ale czy to, Panie tego, nie za odważnie ? Bo skoro tego roku było „Od mazurka do tanga” to za rok może „Od mazurka do hula, maulu’ulu, bardo ccham i cajun jitterbuga” ?
A właściwie dlaczego nie? 😉 Cajun np. w tym roku był już łączony z mazurkami na festiwalu Wszystkie mazurki świata. Mazurki są wszędzie 🙂
„Mazurki są wszędzie”
Jasne. Nawet na kontynencie tanga
http://www.youtube.com/watch?v=54VNQo0iIKc
Daniil Trifonov w Edynburgu istotnie wzbudził szaleńczą owację na widowni. Ze wszystkich 10 koncertów, które usłyszałem podczas tegorocznego EIF to był najwspanialszy recital. Dosyć wycofana i zdystansowana publiczność festiwalowa tym razem niemal rozsadziła aplauzem Queen’s Hall. Dla porównania Waltraud Meier, która świetnie interpretowała niemieckie pieśni zdołała przyciągnąć mniej niż jedna trzecią widowni Usher Hall, która ma 2200 miejsc. Drugim objawieniem był Luca Pisaroni, który z późnych pieśni Rossiniego i Liszta zrobił kreacje arcydzieł. Przy okazji, nie rozumiem jak można spędzić w Edynburgu dłużej niż kilka dni, bo pogoda w sierpniu tradycyjnie (po raz czwarty) mało przyjazna…
witam, skoro PK nie miała okazji wysłuchać wcześniejszego wieczornego koncertu ze Studia Lutosławskiego to służę swoim laickim i mocno subiektywnym opisem.
Najpierw Chopin w orkiestracji Mykietyna: aranżacja ciekawa, niebanalna, niestety orkiestra jeszcze nierozgrzana i trochę skrzypiało.
Potem Ola Kuls z koncertem Wieniawskiego: bardzo dobry występ, mocny pewny dźwięk, muzykalność, skromność – bardzo mi się podobała, a przecież jeszcze taka młoda.
Dalej Szymanowski w koncercie Wieniawskiego brata: nie wiem czy ten koncert taki jest, czy w złym miejscu siedziałem, czy to wina pianisty ale brzmiało to bardzo ciężko, zero lekkości, nie słuchało się tego z jakąś wielką przyjemnością 🙁 Bardzo ciekawa rzecz na bis (niestety zapomniałem tytułu, ale zdecydowanie na plus).
Na koniec Kilar: Orawa w szaleńczym tempie i doklejony nie wiem po co Polonez z Pana Tadeusza: wiadomo, co tu można zepsuć.
Ogólnie więc program taki lekko mieszczańsko – bezpieczny: dla każdego coś miłego, bez zaskoczenia, gwiazda wieczoru niewątpliwie A. Kuls
Pozdrawiam
Paweł Orski, pierwszyrzad – dzięki za relacje 🙂
Panie Pawle, spędziłam w Edynburgu cztery dni, a pogoda – poza jednym wieczorem/porankiem i jednym „podwieczorkiem” – była jak drut. Co można obejrzeć na zdjęciach, zwłaszcza tych z naszej „górskiej” wyprawy 😀
To nieprawda, że mazurki są wszędzie. W tak interesującym miejscu jak lodówka nie znalazłem ani jednego. 🙄
Uczciwie dodam, że tanga też tam żadnego nie było. Ale była reszta kabanosa, więc przynajmniej nie szukałem całkiem na darmo. 😉
Mazurki w lodówce, piesku, mogą się zdarzać, ale raczej nie o tej porze roku 😉
Wrzuciłam nowy wpis. Musiałam po prostu.
Pani Doroto, zapomniałem jeszcze o jednym koncercie (chyba jedenastym), którego Pani pewnie nie zaliczyła, a który był znakomity. Nie lubię jeździć po świecie, by słuchać polskiej muzyki, chyba, że grają polską operę, ale Lars Vogt zagrał z Cleveland Orchestra koncert fortepianowy Lutosławskiego tak, że się autentycznie wzruszyłem. I nawet Franz Welser-Moest dał radę, choć czasem zdarza mu się przynudzać (szczególnie Wagnerem). Tym razem brał chyba rozbieg przed 6 Symfonią Szostakowicza i się udało. A Vogt grał zjawiskowo – z taka pasją i oddaniem, że radością było słuchać i oglądać w prawie pełnej Usher Hall. Pogoda była ogólnie bezdeszczowa lecz niesierpniowa, krótkich spodni tam się nie da nosić, chyba że spędziło się tam całe życie. A Arthur’s Seat zazdroszczę bo od dawna przymierzam się do wejścia, ale za każdym razem biorę buty do wyglądania, a nie do chodzenia po górach. Next time!
O, tego właśnie żałuję – Lutosa. Vogt to ciekawy pianista, trochę nieobliczalny – trudno przewidzieć, jak coś zinterpretuje. Cieszę się, że Lutosławski mu „podszedł”.
Wygląda na to, że dokładnie się wyminęliśmy, bo nie widziałam Pana na Szymanowskim 🙂
A Szkoci chodzą przecież nawet nie w krótkich spodniach, lecz w spódniczkach, i legendy głoszą, że to im w tych partiach wystarczy, bo ta wełna strasznie grzeje 😉