Manon w Matriksie

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Metro! No tak, coś w podobie. Szare kafelki jak na stacji Kabaty, za to wielkie okna-drzwi jak na Dworcu Centralnym. I za nimi jeżdżą światła miasta. To kto w końcu jedzie, a kto stoi? Nieważne, bo to Matrix. Tak dramaturg zatytułował I akt, a jego streszczenie zaczyna się od następujących słów: „Wieczór w dużym mieście. Pracownicy korporacji kończą pracę i wysypują się na ulicę. Koniec pracy oznacza przymus zabawy. Zapowiada się kolejny „szalony wieczór”. Des Grieux ma dość rutyny codzienności. Niejasno tłumaczy się z niechęci do zabawy i miłosnych przygód. Miłość, zakochanie, uwiedzenie stają się dla Des Grieux szansą wyrwania z matrixu [pisownia oryginalna – DS] codzienności”. To jak to jest – chce się wyrwać czy nie? Jak Matrix to Matrix – całe otoczenie jest w czarnych okularach i garniturach; panie w swoich mundurkach wyglądają po prostu niezgrabnie. No i wybierają się na zabawę stojąc sztywno i nieruchomo, tylko wielkie drzwi zasuwają się i rozsuwają przed nimi.

Okularów nie nosi jedynie Des Grieux, bo to on wbrew tytułowi jest głównym bohaterem. Manon jest inna, bo ma czerwony lśniący płaszczyk, platynową perukę, a gdy po raz pierwszy się pojawia, towarzyszy jej czerwona neonowa ramka.

Treliński podaje takie, a nie inne inspiracje do swego przedstawienia, bo chce się usprawiedliwić, dlaczego Manon nie jest u niego tym, kim jest w oryginale, czyli nieszczęsną dziewczyną, całkowicie ubezwłasnowolnioną przez mężczyzn. Jej własny brat traktuje ją jak alfons, Manon przechodzi z rąk do rąk jak towar i kiedy w końcu czuje się bezpieczna finansowo, fiksuje na punkcie pięknych rzeczy – kolejna niewola. Treliński dodaje jej jeszcze jedną – nałogi. I mimo tego, a także mimo to, że w finale to ona cierpi i umiera, dla reżysera to ona ma być fantomem wyobrażonym przez mężczyznę, kobietą, której nie ma.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Puccini sam był typem macho, ale jednak nad Manon się zlitował, w sumie jest nam jej żal. Ale to sprawia sama muzyka, przemiana – w ostatnich aktach – z komedii w tragedię. Warszawski spektakl w tym przeszkadza. Gdzie niby znajdujemy się w finale, gdzie znajduje się amerykańska pustynia, na której bohaterka ginie? Na tej samej stacji, co we wszystkich poprzednich aktach. Chcąc pić mogłaby skorzystać z umywalki. Ale nie korzysta. Pewnie dlatego, że jest fantomem.

Na szczęście przynajmniej pod względem muzycznym nie jest źle – Patrick Fournillier prowadzi spektakl ze zrozumieniem. Manon (Amanda Echalaz) śpiewa nieźle; Des Grieux (Thiago Arancam) jest przede wszystkim przystojniaczkiem, ale parę nutek mu się udało; Lescaut (Mikołaj Zalasiński) nie ma jakiegoś efektownego głosu, ale się stara (świetny był w tej roli Ruciński w koncertowym wykonaniu sprzed paru lat). U Trelińskiego musi się pokazać jakaś celebrytka, więc tym razem padło na niejaką Ramonę Rey, która zaśpiewała „madrygał” razem z paroma koleżankami (tj. tak naprawdę zaśpiewała Małgorzata Pańko z towarzyszeniem paru innych gracji). No baaardzo to przybliżyło Pucciniego współczesnej publiczności.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj