Wokół Szostakowicza

Ciekawy był pomysł Marka Weissa, by w nowej premierze na scenie Opery Bałtyckiej połączyć dzieło Wieniamina Fleiszmana dokończone przez Szostakowicza z dziełem Szostakowicza dokończonym przez Krzysztofa Meyera. Pomysłem wręcz znakomitym było zatrudnienie do reżyserii drugiego ze spektakli Andrzeja Chyry, dla którego był to debiut w tej roli, ale gdyby ktoś nie wiedział, nie uwierzyłby. Rzecz była karkołomnie trudna, a śpiewacy włożyli w nią kawał świetnej roboty.

Fleiszman, rocznik 1913, pochodzący z ubogiej żydowskiej rodziny, był studentem Szostakowicza i zginął jako ochotnik na wojnie w 1941 r. Większość jego twórczości nie zachowała się; operę Skrzypce Rotszylda według opowiadania Czechowa, a raczej jej szkic, ocalił Szostakowicz, także jako dzieło muzyczne, ponieważ dokończył jej instrumentację. Uważał swego ucznia za geniusza i nie chciał, by pamięć o nim zaginęła. Co do zawartości muzycznej, można by powiedzieć, że gdyby Fleiszman dorósł, mógłby zostać drugim Weinbergiem: mamy tu podobny stop muzyki rosyjskiej i żydowskiej, który zresztą był też bliski samemu Szostakowiczowi. Jednak widać, że to dzieło niedoskonałe, a ponadto piekielnie trudne dla głównego bohatera śpiewającego basem – jest to właściwie monodram. To historia pijanicy, stolarza-trumniarza, chałturzącego na skrzypcach w kapeli klezmerskiej i cierpiącego z tego powodu, bo nie znosi „czosnków”. Zwłaszcza dokucza innemu skrzypkowi, tytułowemu Rotszyldowi – bo u Czechowa nie jest to ten Rotszyld, który nam się kojarzy, tylko ubogi skrzypek żydowski, całkiem podobnie jak Fleiszman.

Jakow jest też wściekły, bo nikt nie umiera, nie ma dla kogo robić trumien, więc ma same straty. Wtem przychodzi do niego żona i wyznaje, że jest umierająca. To oczywiście kolejna strata – żonie trzeba zrobić trumnę za darmo. W pijackim żalu Jakow zdaje sobie sprawę, że właściwie to on ze starą nie pożył, mało go obchodziła, dziecko im umarło i w ogóle nie ma po co żyć. A może lepiej umrzeć – to będzie najlepsza oszczędność, nie trzeba będzie wydawać na siebie pieniędzy ani dręczyć ludzi. Ale co ze skrzypcami? Oddaje je w nagłej duchowej przemianie Rotszyldowi, któremu wcześniej rozwalił jego instrument w awanturze.

Reżyseria Marka Weissa zawiera wiele niekonsekwencji, ale dość mocny jest sam początek spektaklu: reżyser postanowił skomentować całość dwiema chóralnymi pieśniami Szostakowicza – opracowaniami melodii ludowych, z których każde jest w zupełnie innym stylu: pierwsze tradycyjne, drugie nowocześniejsze. Ta scena rozgrywa się w dziwnym wnętrzu na kształt jakiejś prowincjonalnej świetlicy. Przechodzi też bezpośrednio w pierwszą scenę opery, przedstawiającą próbę zespołu klezmerskiego. Monodram spoczywa na barkach Piotra Nowackiego, który śpiewał poniżej swoich możliwości, ale widać, że w lepszym stanie głosowym da z siebie jeszcze więcej. Epizodyczną rolę Marfy, żony Jakowa, śpiewa znakomicie Ewa Marciniec.

Pełniejszym spektaklem są Gracze, w których autorstwa Szostakowicza jest początek – gdzieś jedna trzecia utworu; dalszą część napisał już Meyer. To, można powiedzieć, spektakl z męskiego świata – śpiewa dziewięciu panów. Nie dość, że śpiewa, to daje koncert gry aktorskiej. Gry graczy-szulerów, w której każdy kantuje każdego, a szachrajstwa stają się piętrowe. Ustawienie śpiewaków jest zarówno zasługą reżysera Andrzeja Chyry, jak wkładem własnym grupy osób obdarzonych i głosami, i zdolnościami tworzenia teatru. Rewelacyjny jest Jacek Laszczkowski, który od dwóch lat porzucił karierę męskiego sopranu i wrócił do śpiewania tenorem, co robi równie znakomicie, a przy tym jest prawdziwą osobowością sceniczną. Pozostali także tworzą iście hultajską bandę. Świetne to, choć przydługie – wciąż ten sam rytm nadaje utworowi męczącą monotonię. Ale w sumie efekt wart zapoznania się. Po styczniowych paru przedstawieniach spektakl wróci w kwietniu. Może też zostanie wtedy nagrany.