Mołdawia i Białoruś górą
Pierwszy Konkurs Moniuszkowski bez Pani Marii Fołtyn. Pewnie nie cieszyłaby się, że nikt z Polaków nie dostał żadnej z głównych nagród, tylko parę specjalnych. Ale zapewne cieszyłaby się, że Moniuszkę znów przygotowywano na całym świecie. Wśród triumfatorów na sześć osób są po dwie z Mołdawii i Białorusi, jedna Włoszka i jedna Brytyjka.
Czy werdykt był sprawiedliwy, nie mnie osądzać, bo przecież nie chadzałam na przesłuchania. Jednym uchem rejestrowałam relacje w Poranku Dwójki, i zarejestrowałam też, że przy niektórych wyborach jury koledzy byli trochę zdziwieni. Np. dziwili się, że tenor (jedyny e finale) Paweł Piatrou w poprzednich etapach jakoś szczególnie się nie wyróżnił, dopiero ostatni miał trochę lepszy. No i mówiąc szczerze ja też się nim nie zachwyciłam, choć głos sam w sobie brzmi ładnie – ale jak taki przysadzisty misiu śpiewa La donna è mobile , i to jeszcze nie wyrabiając się w finałowej gamce przed wysokim „h”, to naprawdę można się było ubawić, podobnie jak z poczciwiny Jontka (po białorusku zresztą – to akurat było sympatyczne).
Co do wysokości głosów, przekrój odzwierciedla proporcje zgłaszających się. Powiedzmy w skrócie: zgłosiło się 327 osób z 40 krajów (!), zakwalifikowano 68, wystąpiło 59 uczestników z 18 krajów. Zarówno wśród zgłaszających się, jak i ostatecznie wśród konkursowiczów najwięcej było Polaków, więc tym smutniejsze, że nikogo nie doceniono. Jeśli zaś o gatunki głosów chodzi, przytłaczająca większość to były soprany (w finale wśród głosów żeńskich – wyłącznie), mało mezzosopranów. U panów rozkładało się to bardziej proporcjonalnie między głosy wyższe i niższe, trafił się nawet jeden kontratenor (który nie wszedł do finału).
Zwyciężczyni w grupie damskiej, Olga Busuioc z Mołdawii, ma głos dość ciężki, mocny, który dobrze wypadł w Puccinim i bardzo dramatycznie w arii Halki, trochę za intensywnie. Z kolei zwycięzca w grupie męskiej, bas Anatoli Sivko z Białorusi, był dość nierówny, coś mi się w jego barwie nie podobało, był trochę sztywny; dopiero obudził się jakby w końcówce arii z Ernaniego. Podobnie jakby jeszcze nieokrzepły głos miał drugi bas, z Mołdawii, choć o białoruskim nazwisku – Alexei Botnarciuc. Sympatycznie przedstawiły się dwie pozostałe panie: Włoszka Giuseppina Bridelli, która całkiem nieźle po polsku śpiewała arię Jadwigi ze Strasznego dworu, i Angielka Anna Patalong, która bardzo ładnie zaśpiewała zarówko Pieśń Roksany, jak słynną arię Rusałki. W sumie chyba ona mi się w tym zestawie najbardziej podobała, ale to też nie było coś nadzwyczajnego. Po prostu miałam wrażenie, że ogólnie nie było najlepiej. Ale też należy brać poprawkę na to, że na koncertach laureatów młodzi muzycy są już zmęczeni i prezentują się zwykle poniżej możliwości.
Komentarze
Pobutka.
Dobutka 🙂
Byłam na prawie wszystkich przesłuchaniach, nie rozumiem, dlaczego nie znalazł sie wśród nagrodzonych Stanisław Kufluk, którermu dałam (naprawdę) prywatną nagrodę za Hulankę Chopina. Śpiewał pięknie i aktorsko znakomicie, szkoda. Nie rozumiem dlaczego jako „zapowiadająca się” została oceniona p.Kierner, może kiedys się „zapowie”, ale teraz to nie… Oburzyła mnie na uroczystości rozdania dyplomów nieobecność „prezydenta konkursu”, czyli Oleńki Kurzak, Fołtynówna pewnie sie przewróciła w grobie, że jej nastepczyni nie uścisnęła dłoni laureatów. A dawni laureaci, jako zapowiadacze zupełnie sie nie sprawdzili, zwłaszcza opowiadając dykteryjki. I komentując trudności śpiewania po polsku! Dykcja niektórych śpiewaków wydawała się, jakby uczyli sie w Polsce, gdzie na dykcję nie zwraca sie dostatecznej uwagi, Włoszka Bridelli jest chyba czyjąś protegowaną, bo i w I i w II etapie nie pokazała się pięknie, przeciwnie. Dopiero Kopciuszek był lepszy. Osobnym problemem wydaje się – przyszłościowo- sprawa doboru jurorów. Nadzieja, że będą angażowali do swych oper uczestników Konkursu jest chyba złudna, a sądzę, że wpłynęła niekorzystnie na dobór repertuaru uczestników, który w ogóle wielokrotnie budził wątpliwości. I dlaczego tak mało pieśni Moniuszki – przecież jest w czym wybierać. I w polskich pieśniach też. Pozdrowienia łączę Katarzyna Zachwatowicz-Jasieńska
W przyszlym tygodniu (27 maja – 1 czerwca) koncowy etap konkursu Queen Elizabeth; dzis ostatnie przesluchania pol-finalu. Calosc transmitowana na zywo w sieci oraz nagrania poprzednich uczestnikow polfinalu tu:
http://www.concours-reine-elisabeth.be/cgi?usr=uf8aytg66q&lg=en&pag=1951&tab=146&rec=12712&frm=0&par=secorig1677
Dzień dobry 🙂
Troszeczkę znajomych na tej Królowej Eżbiecie. Fedorova odpadła po I etapie 😈 Jeden Polak w półfinałach, Mateusz Borowiak. Nigdy nie słyszałam, ale niech się wiedzie.
Witam Panią Katarzynę 🙂 Ja co prawda nie byłam na przesłuchaniach, ale mnie też podoba się Kuflyuk, którego widuję na scenach. To samo zresztą dotyczy Joanny Moskowicz – właśnie wczoraj siedząca obok znajoma dziwowała się, że ona dostała tylko nagrodę dla najlepszej koloratury.
Konkurs to w ogóle loteria, a już zwłaszcza jeśli chodzi o śpiewaków. Podłapiesz drobny katarek i już masz z głowy 🙁
Z panią prezydent konkursu to rzeczywiście nie całkiem w porządku – nie wyglądało to dobrze. Ma teraz przerwę między Wiedniem i Barceloną i mogła choć na ten wieczór wpaść.
W czerwcu za to zaśpiewa dwa razy w Rigoletcie.
http://www.aleksandrakurzak.com/schedule/
Mateusz Borowiak – bio
Ktoś słyszał Michała Partykę? Jak wypadł? Laureatem nie został, ale to jeszcze nic nie znaczy. Moja słabość do (szczególnie polskich) barytonów nie mija, chciałabym wiedzieć, a słuchać nie mogłam.
Michał Partyka (podobnie jak Anna Borucka) dostał nagrodę Opery Narodowej, tj. zaproszenie do udziału w spektaklu. I bardzo dobrze 🙂
Cóż, ja werdyktem byłem dość zdziwiony. Siedziałem na finałach bardzo blisko, słyszałem dobrze wszystkich finalistów i… zwycięzca, bas, brzmiał mi jak baryton, może bas-baryton, to raz (swoją drogą niedawno na swoim profilu na FB Rafał Siwek zadał retoryczne pytanie gdzie te czasy gdy bas śpiewał basem – no właśnie). Basem śpiewał laureat 3. nagrody, tyle że w piątek z II balkonu już gorzej się przebijał przez orkiestrę (która go przecież od widowni nie oddzielała). Z kolei pani Busuioc to dla mnie zagadka, bo głos ma mocny, potrafi śpiewać subtelnie, ale nie zawsze chce – woli krzyknąć aż uszy bolą (co się publiczności jak wiadomo podoba, bo publiczność lubi, jak jest głośno, niestety). Dziwi mnie brak choćby na podium Michała Partyki, który w II etapie świetnie wykonał „O Carlo ascolta”. Głos ma bardzo ładny, tyle że na finał dobrał może nie najtrafniej repertuar (życzę mu szczęścia w Cardiff). Cóż, właściwie to mniejsza nawet o to kto wygrał, właściwie wszyscy ci, którzy do tego etapu dotarli już są zwycięzcami. Nagrody nagrodami, ale słuchali ich przecież P.M. Katona czy jego „odpowiednik” z Mediolanu. A od Katony zaczęła się przecież właściwie wielka kariera pani prezydent konkursu 🙂
Na przesłuchaniach nie byłam. Zwyciężczyni z Mołdowy (niegdyś Mołdawia) ma moim zdaniem niezły głos, ale zgadzam się, że trochę ciężki, chwilami w arii z HALKI był dla mnie zbyt donośny i nazbyt ostry. Aria „dziauczyna maja” po białorusku mnie się spodobała, ale reszta niekoniecznie. Sivko, młody chłopak, jak znajdzie dobrego nauczyciela, to ma szanse na więcej niż pokazał w Warszawie. Czego mu życzę. A tzw dykteryjki zapowiadaczy były irytujące 🙂
Trochę mnie zdziwiło, że nagrodę NIFC (zaproszenie na Chopieje) otrzymał Sivko. Ale może się rozwinie.
Kotu Mordechaju
żyźń niech upływa w raju,
na jawie jak na haju
niech czuje się nasz Kot
Przykrości żadnych nie ma,
obok Piękna Helena,
zbierają same krema,
wszystko pojmują w lot
Dzisiaj Kot świętuje
O! To całkiem jak Jan Paweł II i trochę innych interesujących osobistości.
http://www.chronologia.pl/urodzeni-18-5.html
Marek Jackowski umarł na zawał.
Wiem, że to nie(zupełnie) ta grupa docelowa, ale latanie po mieście w ’82, żeby znaleźć O! miało pewien wymiar mistyczny, którego już powtórzyć się nie da.
Nieznany mi jest co prawda akurat ten wymiar, ale jestem w stanie zrozumieć, że można coś takiego odczuwać.
To był w każdym razie kawał historii, nie tylko muzyki pop.
Chyba nie tylko muzyki pop. Piwnica to też całkiem osobna historia.
Oprócz błękitnego nieba…
Jacjag, a gdzie relacja z londyńskiego Don Carlo?
Pani Urszulo, z takim składem personalnym mogło być tylko świetnie 🙂 Największe owacje zebrali Furlanetto, Kwiecień i Haroutounian (publiczność dość zgodnie uznała, że zaśpiewała znacznie powyżej oczekiwań i obwołała odkryciem). Całkiem słusznie zresztą. Za pojedynczą arię najwięcej oklasków dostał Furlanetto – wiadomo za którą 😉 Jego Filip był zresztą fantastyczny. W wywiadzie swoją drogą przyznał, że dostał od reżysera wolną rękę w kreacji roli. W wieku 64 lat Ferruccio wciąż dysponuje mocnym głosem, do tego dochodzi niesamowite aktorstwo, wieloletnie doświadczenie i dominująca osobowość sceniczna, co razem sprawiało, że śpiewający z nim w duetach w zasadzie robili za dekoracje (mimo że też świetni). No może poza Halfvarsonem, który wykreował inkwizytora przerażającego i obmierzłego. Jakże to inne od warszawskiej wersji, gdzie Filip ograniczał się do chodzenia z rękami założonymi za plecy i robienia na przemian smutnych i groźnych min, a inkwizytor dziarsko uprawiał jakieś karate krzyżem… W sumie szkoda Kaufmanna, bo nawet Eboli ma efektowniejsze arie do zaśpiewania, ale w duetach był cudowny. I z Kwietniem w Dio che nell’alma, i w finałowym zaprezentował niebywały kunszt i subtelność w śpiewie. Haroutounian może nie śpiewała tak „miękko” jak Harteros, ale i tak była zaskakująco dobra (trochę się obawiałem krzykliwego sopranu po pobieżnym przejrzeniu Youtube). Kwiecień debiutował w roli Rodriga w ROH i wyszło mu bardzo dobrze (choć z tego co widziałem w jednej z recenzji zarzucono mu brak osobowości – jeśli scena śmierci miała nieco mniej wyrazu niż zwykle, to tylko przez reżysera wznowienia, który trochę pozmieniał w spektaklu Hytnera). Eboli przyzwoita, bardzo dobry Robert Lloyd jako Karol V. Chór świetnie, takoż orkiestra, całość zresztą brzmiała fantastycznie, nie wiem czy to dzięki akustyce/reżyserii dźwięku, czy dzięki geniuszowi sir Antonia Pappano, który zdawał się wyciągnąć z tej opery jakieś ukryte brzmienie. Sama produkcja też zresztą udana, zwłaszcza scena auto da fe robi wrażenie. Mam nadzieję, że usatysfakcjonowałem 🙂
Staszku, 😈 😈 :twisted:.
Puścili przez radio duży kawałek tego koncertu Stańki sprzed paru dni. Kurde, pięknie grał, choćby niektórych tu wspominanie o tym miało urażać. 🙂
A potem dalej słuchałem radia i poczułem się stary, mały i głupi. Wystawcie sobie, że producent tandetnego dysko z Hamburga, co je ze wstydem puszczaliśmy dla kasy na burackich imprezach 30 lat temu, pan Giorgio Moroder, teraz jest czczonym i szanowanym prekursorem czegoś tam z elementami jeszcze czegoś, dokładnie nie pamiętam, w każdym razie jest teraz taki nurt artystyczny, że jeden równo wali w bęben, a drugi wydobywa piskliwe dźwięki z urządzenia na prąd i to jest hipsterskie, wery wyntydż. Warunek – publikować wolno tylko na płytach z czarnej masy. I nawet mają od tego specjalnego redaktora. 🙄
No, to to mnie rzeczywiście może urażać 👿 Nie wiem jednak, dlaczego wspominanie o tym, że Stańko pięknie grał, miałoby tu urażać kogokolwiek 😉
jacjag – dzięki za reckę 🙂
Wiem, że wyjdę na obsesyjnego, upartego osła, co się czepia (płotu), ale niech tam: pan Michał Partyka zaśpiewał w Konkursie „O Carlo, ascolta” i nie został skarcony przez czcigodne Jury za to, że śpiewa tę arię w przekładzie na język obcy? Bo, o ile pamiętam, w regulaminach konkursów wokalnych jest zwykle o obowiązkowym śpiewaniu w języku oryginału?
A w oryginale to się zaczyna się od słów „Carlos, écoute”.
Ech.
Panie Piotrze, w regulaminie Konkursu są tylko takie 2 passusy: „6. Pieśni i arie polskie mogą być śpiewane w języku polskim bądź w innym dowolnym języku wybranym przez Uczestnika.” i „7. Arie muszą być wykonywane w tonacjach oryginalnych”. Stąd na przykład te jodły po białorusku.
W takim razie – wszystko w porządku…
W gruncie rzeczy to jednak niepokojące, że oryginalny tekst, do którego utwór został skomponowany, nie jest traktowany na równi z muzyką, choć stanowi przecież integralną część utworu. Co mogłoby niestety wskazywać, iż prawidłowa wymowa i dykcja, oraz interpretacja tekstu, nie należą do podstawowych kryteriów oceny.
To trochę tak, jakby na konkursie pianistycznym oceniano wyłącznie prawą rękę…
Nie wiem, skąd poszła legenda o językach oryginału – nigdy się tego na Konkursie Moniuszkowskim nie przestrzegało. Stąd owe słynne (nie pamiętam już, przez kogo zaśpiewane) „Dove Jontek”…
Ale swoją drogą z tym O Carlo, ascolta trochę przesada – przecież włoska wersja jest jak najbardziej autoryzowana przez Verdiego.
Szanowny Panie Piotrze! Słuchałem ostatnio francuskojęzycznej wersji „Don Carlosa” w nagraniu Abbado. Nie jestem znawcą francuskiej wymowy,ale akurat tutaj odniosłem dziwne wrażenie,że coś jest nie tak i chyba wolałbym aby śpiewano po włosku. Ja osobiście nie mogę np.słuchać „rosyjskiej” wymowy zachodnich śpiewaków,w tym wspomnianego wyżej Furlanetta w partii Borysa czy Griemina. Jako wieloletni „operoman” coraz częściej zastanawiam się,czy powszechne wykonywanie wszystkiego i wszędzie w tzw.oryginale to faktycznie dobra sprawa,ale to już szerszy temat. Co do pani prezydent Konkursu,to chyba za wcześnie na tę funkcję,powinna na razie zajmować się wyłącznie swoją piękną przecież karierą.
@Gostek Przelotem 18.05. 16:20
🙁 🙁
To prawda,był to wymiar mistyczny… W 82′ nie należałam już do pokolenia najmłodszej młodzieży, ale zdobyty wówczas egzemplarz „O!” jak i kilka innych płyt Maanam z widocznymi śladami zużycia mam do tej pory.Kawał historii muzyki i kawał naszego życia…
@Wielki Wódz 18.05. godz.22:33
Wodzu,choćby to kogoś miało urazić 😉 całkowicie zgadzam się z opinią na temat „Wisławy” i idę posłuchać Stańki dziś wieczorem na żywo.A że to jeszcze koncert w przywróconej do życia pięknej synagodze,zatem przyjemność podwójna – akustyczna i wizualna 🙂
Kilka obrazków,żeby nie było,że tak sobie gadam 😉
http://fbk.org.pl/new/galeria-3/synagoga-2/
Drogi Panie Woytku – parę spraw naraz.
Po pierwsze primo, Don Carlos z Abbado to jedno z najbardziej absurdalnych przedsięwzięć w dziejach: robić z wielkim hukiem oryginał francuski, gdzie w całej obsadzie jedyna osoba mogąca śpiewać w tym języku to Tibère Raffalli (Hrabia Lerma…). Wszyscy są tam kiepscy, a już szczególnie Nucci. Trzeba się było zdecydować : albo ta obsada, albo oryginał.
Jeżeli Pan chce sprawdzić, jak to brzmi w oryginale, polecam raz jeszcze na jutiubie kawałki nagrane w roku 1961 pod dyrekcją Charles’a Brucka, gdzie jest Alain Vanzo, René Bianco, Xavier Depraz i Jacques Mars jako Inkwizytor. I wszystko jasne.
Producenci płytowi w ogóle się nad tym nie zastanawiają. Innego rodzaju przykład stanowi nagranie Oberona na EMI, pod dyrekcją Conlona. Oryginał jest angielski. Cała obsada anglosaska. Ale ponieważ nagrywają w Kolonii, nagrali w niemieckim przekładzie…
No i absolutnie się z Panem zgadzam: granie wszystkiego wszędzie w oryginale to absurd.
Żadne z dwóch rozwiązań nie jest idealne, oba mają zalety i wady, trzeba więc stosować oba fifty-fifty, na przykład jak w Londynie : Covent Garden gra w oryginale (wyjątek stanowi tenże nieszczęsny Carlos…), English National – w przekładzie. Bartoka w Łodzi i w Poznaniu robiliśmy po polsku, bo absurdalna wydała nam się sytuacja, gdzie polscy śpiewacy uczą się na małpę libretta w języku, którego ani oni, ani publiczność nie rozumie.
Nie wiem, kto to będzie śpiewał w TW-ON, ale jeżeli nie będą to Węgrzy, to wyjdzie taki sam obustronny absurd. Gdyby świat był normalny i wszędzie były do wszystkiego „ojczyste” obsady, można by się ewentualnie wymieniać (ty mnie rosyjskiego Borysa, ja tobie francuską Carmen), bo śpiewak najlepiej śpiewa w języku ojczystym (jeżeli, oczywiście, został prawidłowo wykształcony, ale to osobny temat), a dzieła brzmią najlepiej w wykonaniu swoich rodaków. Nawet włoski brzmi całkiem inaczej, kiedy śpiewają rodowici Włosi (tylko oni umieją „tańczyć” recytatywy).
Bo, wbrew temu co się czasem słyszy (że dykcja psuje emisję…), słowo stanowi bezcenną wartość, estetyczną i muzyczną. Profesor Bardini powtarzał, że gardzi śpiewakami, którzy gardzą tekstem.
Ten przedziwny „globalistyczny” puryzm wywołał jeszcze jeden, fatalny skutek. Chodzi oczywiście o naszych ulubionych Panów Reżyserów. Ponieważ publiczność nie rozumie śpiewanego tekstu „wprost”, a konsumuje go tylko w przekładzie w napisach, które można fałszować (i często się to robi), absurdalne rozwiązania reżyserskie rażą nieco mniej. Wystarczy potem już tylko rozpowszechniać bajeczki o powszechnej nędzy librett operowych (których niektórzy reżyserowie i tak nie rozumieją, albo wręcz nie czytają, znając utwór z pobieżnych streszczeń), i hulaj dusza, piekła nie ma.
Ale myślę sobie, że skoro powróciły dawno zapomniane, bo wrażliwe i niewydajne, gatunki pomidorów, które nie odbijają się od ściany i smakują jak pomidory, to może w operze też kiedyś odrośnie trawa.
Skojarzyła mi się ciekawostka historyczna: w operze w Hamburgu na przełomie XVII i XVIII wieku wersja językowa to był zwykle amalgamat niemiecko-włoski. Po niemiecku były recytatywy, po włosku co ważniejsze arie.
„Słabe libretta”… Szkoda, że wspomina się o tym tak rzadko: żeby móc ocenić libretto trzeba znać i rozumieć nie tylko specyfikę dzieła operowego, ale i danego stylu czy okresu historii opery. Możemy sobie na przykład narzekać, że barokowe libretta powtarzalne i przewidywalne, warto jednak wiedzieć, że wtedy celem była jak najdoskonalsza realizacja obowiązującego wzorca, a nie wykwity oryginalności. Była to wyrafinowana zabawa w ramach obowiązującej poetyki. I kto wie, czy czasem nie więcej kunsztu do takiej zabawy potrzeba niż do popisów oryginalności.
A co do kwestii „tekst w śpiewie”. Dietrich Fischer-Dieskau twierdził, że celem tego całego żmudnego kształcenia wokalisty jest jak najdoskonalsze i najpełniejsze przełożenie mowy na śpiew. Zresztą czasem się mówi, że „śpiew” to „mowa” w stopniu wyższym, bo mamy do dyspozycji środki intensyfikujące warstwę emocjonalną wypowiedzi. A najwyższy stopień wtajemniczenia według FiDiego? Zaśpiewać to co jest „między nutami i między słowami” bez żadnego uszczerbku dla nut i słów przewidzianych przez kompozytora i autora tekstu.
Szanowny Panie Piotrze,dziękuję za pouczającą odpowiedź. Poruszył Pan akurat te problemy,które nurtują mnie z biegiem lat coraz bardziej i niestety -w pewnym sensie zniechęcają mnie „operowariata” do opery. Efekt jest taki,że wolę sięgać po dawne wykonania np. na Youtubie ,niż interesować się teraźniejszością.Ostatnio chciałem obejrzeć w Mezzo „Trojan” z Walencji,ale gdy zobaczyłem mieszkańców Troi w kaskach hokejowych i z karabinami maszynowymi-po prostu wyłączyłem telewizor.Może oszalałem,ale ostatnio moim marzeniem jest spektakl operowy w polskim teatrze,w tradycyjnej choć dobrej inscenizacji i na dodatek po polsku. Ja też uważam,że zrozumiałe dla wszystkich słowo płynące z ust śpiewaka to wartość bezcenna.Napisy to marny półśrodek,na dodatek osłabiający kontakt zajętego nimi widza ze sceną.Zgadzam się,że każdy śpiewak najlepiej śpiewa i czuje frazę w swoim języku,wspomniane przeze mnie opery rosyjskie to chyba przykład drastyczny,choć wymowa francuska też sprawia ogromną trudność śpiewakom,ale co zrobić w czasach obsad międzynarodowych.Istnieją co prawda liczne nagrania z przedwojennej Staatsoper w Wiedniu,gdzie cała obsada śpiewa po niemiecku,a znakomici na ogół goście w swoim języku,Bjoerling po szwedzku,a Uzunow nawet po bułgarsku!Niestety,wynalazek Karajana obliczony słusznie tylko na największe sceny obudził niezdrowy snobizm dyrektorów nawet tych najmniejszych teatrów.Nieżyjący już Marcel Prawy mawiał,że tak naprawdę dobrze zna jedynie te opery,które jako młody człowiek słyszał w niemieckim przekładzie. A wspomnianego przez Pana „Carlosa” oczywiście jutro posłucham.
Drogi Panie Woytku – ci Trojanie, których osobiście widziałem na wideo (nie w całości, są pewne granice…), to jedna z najbrzydszych i najgłupszych inscenizacji, jakie widziałem, choć z tymi superlatywami lepiej uważać, bo do olimpijskiego podiumu w tej dziedzinie straszna kolejka się zrobiła. Niestety, w tej właśnie żałosnej formie arcydzieło to poznała polska publiczność. Kiedy jakiś polski teatr zdobędzie się znów na tak drogą produkcję ? Pewnie nieprędko.
Co do śpiewania po polsku, uważam, że skoro jest w kraju dobry tuzin teatrów operowych, niektóre z nich powinny się w cwany sposób w tym właśnie wyspecjalizować. Nie każdy musi zaraz być „światowcem”. I wtedy można by mieć trochę wszystkiego.
A Beatka to chyba oszalała. Beatka chce, żeby panowie reżyserowie „znać i rozumieć specyfikę dzieła operowego”? Oni nawet muzyki nie słuchać i słów nie czytać. A po co? Kogo tam dzisiaj obchodzić jakiś Mozart, co nawet telefonu komórkowego nie mieć. Mnóstwo za bardzo.
Panie Piotrze, ja mogę Panu powiedzieć, kto będzie śpiewał premierę Zamku Sinobrodego w TWON, bo już to wiem. Nadja Michael i Gidon Saks. Żadne z nich nie jest Węgrem, ona jest przewidziana również na premierę w Met, on chyba także.
Ale ja i tak nie zapomnę wykonania Evy Marton i Laszlo Polgara, lata juz temu. Choć sama inscenizacja była do kitu. Ale śpiewane było tak, że chyba lepiej nie można.
Nadja Michael śpiewała u Warlikowskiego Medeę (w pewnym stopniu) Cherubiniego. Jeżeli tak samo będzie śpiewać Judytę, to wyjdzie nie Bartok, tylko Alois Haba. Ale może to był wypadek przy pracy. Gidon Saks jest bardzo fajny.
Miejmy nadzieję przynajmniej, że będą świetnie śpiewać. W końcu moje ukochane nagranie tego utworu zrobiono wlaśnie tą techniką: to Ludwig, Berry i Kertesz dla Dekki, choć Kertesz pewnie dopilnował, żeby było z sensem. Bo już Fricsay (z DFD) nagrał to po niemiecku!
Polgár był w tym wspaniały, Marton też pycha, nie znalazłem ich wspólnego nagrania, ale parę niezłych osobno się zachowało (Haitink, Boulez, Solti, Fischer, te rzeczy).
@Piotr, a co mi tam… Wollen wir Wagner (Haendel, Mozart…), dann wollen wir Wagner (Haendel, Mozart…).
Jeden dyrygent niemiecki opowiadał, że najbardziej jest zaniepokojony, kiedy reżyser wbiega na pierwszą próbę spóźniony, z słuchawkami na uszach i librettem wyd. Reclam w ręce. Wtedy jest prawie pewne, że będzie miał szczególnie świeże podejście do dzieła.
„Pogląd obiektywny, gdyż nieskalany znajomością zagadnienia”, co?
Są to – wedle posiadanych przeze mnie informacji – przypadki nagminne. Opowiadają o tym śpiewacy, rzadziej publicznie, najczęściej prywatnie.
Odchodzi jawna hochsztaplerka na szczeblu światowym, za bardzo duże pieniądze. Wystarczy oczy otworzyć. Niektórzy, nawet co sławniejsi, z tych panów walą w kółko to samo, a potem jeszcze ściągają od siebie nawzajem. Nie chodzi nawet o komory gazowe, jak w Dusseldorfie, ale na przykład – radzę zwrócić uwagę – na rzędy krzeseł na scenie w „artystycznym nieładzie”. Ja już przestałem liczyć, w ilu spektaklach ilu różnych „reteatralizatorów opery” to widziałem.
Oprócz publicznych pieniędzy pochłania to jeszcze czas i siły śpiewaków. W Salzburgu afera o to, że nie płacą śpiewakom za próby. jak ktoś zachoruje i nie zaśpiewa przedstawień, nie dostaje ani grosza. Pereira uzasadnia, że to ogólnie przyjęta praktyka. Kulman na to, że w niemieckim kręgu językowym próby trwają zwykle o połowę dłużej niż np. we Włoszech. No bo „ambitna” reżyseria.
A ja jeszcze o tych „Trojanach”-nie jest na szczęście tak źle! Kilka lat temu była dostępna w kioskach Ruchu seria 70 płyt dvd „Najsłynniejsze opery świata”.Ja sam nabyłem wszystkie,w tym właśnie „Trojan” z Paryża pod batutą Gardinera,na dwóch płytkach i w dodatku z tłumaczeniem-za jedyne 20zł! Nie żałuję więc specjalnie tego knota z Walencji. Gwoli sprawiedliwości muszę dodać,że dzień wcześniej Mezzo pokazało piękną inscenizację „Turandot” z tego właśnie teatru.Chińskiego pochodzenia realizatorzy nie odważyli się pokalać własnego gniazda i efekt był imponujący.Ja osobiście często boję się włączyć telewizor,aby nie zobaczyć znowu niezastąpionych popielatych garniturów.W ostatnim czasie widziałem cztery takie właśnie inscenizacje „Borysa Godunowa”,twórczo przeniesione w świat towarzyszy radzieckich i trochę mnie to już nudzi.Podobnie inscenizacje „Trubadura” niezmiennie przenoszone do 19wiecznego Meksyku,choć rekord w tej operze należy akurat do niejakiego Czerniakowa i jego brukselskiego spektaklu. Powinien chyba dostać za niego jakiegoś Antynobla. TV Mezzo nadawała kiedyś „Sinobrodego” z Paryża z Urią-Monzon i Whilardem Whitem,których ja bardzo lubię, a szczególnie pana basa.Nie wiem oczywiście,czy ich węgierski był do przyjęcia, w każdym razie dzieło zachwyciło mnie,w czym również zasługa wspaniałej książki Pana Piotra,gdyż dzięki niej wiedziałem,o co mam się zaczepić. Nie zaszkodziłoby oczywiście poznać to dzieło w dobrym literacko i muzycznie tłumaczeniu,przecież nawet „Wozzecka” tłumaczono w innych krajach zaraz po berlińskiej prapremierze i nikomu to wtedy nie przeszkadzało. Mam smutne wrażenie,że opera stała się dzisiaj swoistym „gadżetem” dla snobów,którzy chodzą tam jedynie po to,aby się „dowartościować”. Zaporowe ceny biletów i nagrań skutecznie odcinają od tej wspaniałej sztuki wielu prawdziwych miłośników[zwłaszcza młodzież]. Mało tego-są oni wyśmiewani jako „sztampowi”, „muzealni” i w sumie „ograniczeni intelektualnie”. Dzisiejsi reżyserzy udowadniają jednak paradoksalnie,że opera to dzieło bez sensu,bo jak odebrać „Don Giovanniego”,gdy w orkiestronie mamy tzw. autentyczne instrumenty,a na scenie plastikowe meble amerykańskiego salonu? A opery barokowe w garniturach? Dzięki Bogu mam jeszcze muzykę czysto instrumentalną,gdzie nie muszę się obawiać żadnych „reżyserów”!
@Woytek 11:29
„Trojan” we wspomnianej wersji z Walencji nie widziałam ( sądząc po powyższych opiniach chyba nie mam czego żałować ? ), za to bardzo dobrze wspominam transmisję z Met ze zjawiskowym Eneaszem : http://www.nytimes.com/2012/12/28/arts/music/les-troyens-with-bryan-hymel-at-metropolitan-opera.html?_r=0
Spektakl wysmakowany plastycznie i zaśpiewany pięknie, pewnie pojawi się na DVD ( na razie można podejrzeć u miłych futrzaków 😉 )
A „Turandot” to tak inscenizacja z Marią Guleghiną, rozkwitającą w ostatnich scenach z miłości jak wielka różowa piwonia ? 🙂 To też widziałam w kinie. Bardzo ładny spektakl,taki niedzisiejszy,chociaż bez śladu naftaliny.Chińczyki trzymają się mocno 🙂
Bryan Hymel śpiewa też w „Trojanach” w ROH, w reżyserii Davida McVicara – znając jego produkcje można chyba spodziewać się, że spektakl wart obejrzenia : http://bryanhymel.com/?page_id=102
Czy może ktoś z Szanownych Frędzelków miał taką możliwość ?
O tej jaskrawej sprzeczności między HIPem w kanale orkiestrowym i hulaj-dusza na scenie pisałem kiedyś w Teatrze. Zabawne jest uderzające podobieństwo argumentów postępowców, którzy dzisiaj promują tzw. „reteatralizację opery”, a tym, co spadało latami na HIPsterów, od Harnoncourta poczynając. Naczelną obelgą było i jest oczywiście „muzeum”. Zważywszy na to, jak się skończyła tamta „bitwa o Ernaniego”, można ostrożnie rokować, że ta skończy się podobnie – tylko kiedy i jakie pobojowsko ukaże się naszym oczom, kiedy kurz opadnie? To najpoważniejsze źródło niepokoju.