Cyganka, Cyganka…
Ledwie poznałam Małgorzatę Walewską ucharakteryzowaną na Azucenę. No, ale głos raczej nie dawał się pomylić. Wolę, gdy śpiewa w operze niż kiedy próbuje się z popowymi piosenkami. W krakowskiej premierze Trubadura Verdiego była najmocniejszym punktem obsady.
Są śpiewaczki (i śpiewacy), którzy oprócz głosu mają jeszcze talent aktorski i wlaśnie do nich należy Walewska. Wydobyła cały tragizm z postaci nieszczęśliwej Cyganki, zawziętość w pragnieniu zemsty i miłość matczyną. To jedna z najbarwniejszych postaci verdiowskich. Właściwie nie wiadomo do końca, jak było i kim naprawdę jest Manrico: czy rzeczywiście Azucena wrzuciła własne dziecko do ognia i zamiast niego chowała brata hrabiego Luny, czy też było odwrotnie, a oskarżenie w stronę Luny, że zabił własnego brata, rzuciła mu w twarz z czystej zemsty…
Przypadkiem odwrotnym do Walewskiej jest Katarzyna Oleś-Blacha, która wystąpiła w roli Leonory. Ma ona piękny głos, ale jej zachowanie na scenie zupełnie nie jest aktorskie. (Dość szokujące było zestawienie fioletowej sukni z wściekle czerwonymi włosami; myślałam, że to pomysł scenografki i autorki kostiumów, ale okazuje się, że śpiewaczka po prostu tak sobie wlaśnie ufarbowala włosy…)
Postać tytułową, trubadura Manrico, grał Arnold Rutkowski. To jeden z naszych bardziej obiecujących tenorów, ale dziś jego głos był jakby nieco ostry. Nie zachwycił mnie też Leszek Skrla w roli Luny. Natomiast parę pomniejszych ról brzmiało ładnie: Ines Agnieszki Cząstki i Ruiz Krzysztofa Kozarka. Nieźle spisał się chór, który akurat w tej operze ma co robić. Tomasz Tokarczyk dobierał bardzo dobre tempa; całość płynęła wartko, zresztą zwroty akcji w Trubadurze są tak szybkie, że nie sposób się nudzić. Nie pamiętałam, kto to narzekał, że nie wiadomo, o co w tej operze chodzi, ale teraz już wiem: Jacek Marczyński cytuje w swoim tekście w programie, że wyraził się w ten sposób niegdyś tenor Leo Slezak (dokładnie: „występowałem w tej operze wiele razy i do dziś nie wiem, o co tam chodzi”).
Co zaś do całości spektaklu, nie był on ekstrawagancki, ale też było trochę sztywno; parę razy budziło zdumienie, że np. Leonora cieszy się, że widzi Manrica, stojąc tyłem do niego i w dużej odległości. Dobrze, że reżyser starał się o to, by śpiewacy byli słyszalni, ale bez przesady. Scenografia była neutralna, dyskretnie nawiązująca do wnętrza kościoła czy pejzażu, pojawiały się też łuki jak ze słynnego meczetu w Kordobie.
Kolejne spektakle mogą też być ciekawe pod względem obsadowym – trochę żałuję, że ich nie posłucham.
Komentarze
Jeszcze wszyscy spia…? Zaraz Cyganki obudza 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=CawnQSPMwXg
Dla nielubiacych tupania, pobutka bachowska (Remi Geniet, II nagroda na konkursie Krolowej Elzbiety) 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=UHX-grIGXRg
Waldorff też sobie dworował z libretta Trubadura (chyba coś w rodzaju, że „dwóch rzeczy nigdy nie zrozumiał, rozmnażania się nogów u stonogów i tego libretta”), choć jest ono samo w sobie dosyć proste, zgodne ze schematami dramaturgicznymi tamtych czasów. Dlatego też nie sądzę, żeby ktokolwiek miał tu jakieś „ukryte myśli” (tzn. że Azucena zełgała, a Manrico jest naprawdę jej synem), bo w ówczesnym teatrze popularnym takich niedomówień nie pozostawiano, trochę jak w dzisiejszych serialach telewizyjnych, które posłuszne są podobnym konwencjom. Gdzieś po drodze zostałoby to przynajmniej zasugerowane, a tu nie jest.
Gilbert i Sullivan sparodiowali Trubadura w HMS Pinafore, drwiąc jednak raczej z arcybanalnej anegdotki o dzieciach zamienionych w kołysce, niż z tego, konkretnego libretta. Jego problem polega na tym, że najistotniejsze wydarzenia odbywają się za sceną, co w teatrze można jakoś zagadać, ale w operze mści się okrutnie.
Tia… Ja posłucham dzisiaj i niestety obawiam się, że wersji bez Pani Walewskiej. Ale zobaczymy, posłuchamy, napiszemy… 😉
Genialnie wykorzystali „Trubadura” bracia Marx w filmie „Noc w operze”. To jest taka komedia jak „Sami swoi” – na pamięć można znać i oglądać 48-my raz z tą samą przyjemnością.
Ktoś słuchał „Don Carlo” z ROH? (Pan Piotr może by posłuchał, gdyby to był „Don Carlos”). Głosy Kwietnia i Kaufmanna brzmiały jakby jeden człowiek śpiewał, a mimo to odrębnie. To jednak inna jakość niż ten sam duet z Beczałą, do czego walnie się przyczynił Pappano (podobno to on sobie zażyczył, żeby panowie K śpiewali cicho, intymnie – świetny rezultat).Harteros jak zawsze w tej roli najlepsza w finałowym akcie a Furlanetto bardzo dobry, ale to nie Pape, i nie tylko o urodę głosu chodzi.
Moje pierwsze skojarzenie, ilekroć mowa o „Trubadurze”:
http://www.youtube.com/watch?v=tu6COUl3fx8
A konkretnie o tę scenę mi chodzi 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=tXeZtMvMoTg
Noc w operze to arcydzieło prorocze. W słynnej scenie przedstawienia Trubadura bracia Marx, w genialnym, twórczym uniesieniu, przewidzieli całą estetykę „nowoczesnej” reżyserii operowej (no, może z pomięciem wymiaru czysto seksualnego, chyba, że to też przewidzieli, ale im urżnęła pruderyjna cenzura), oraz stoicki spokój, z jakim witają to śpiewacy (proszę nie spuszczać z oka Azuceny).
Poza tym Pani Urszula ma rację: postanowiłem bojkotować dalsze produkcje tego utworu w przekładzie na język obcy. Pogadamy, jak zaczną grać to, co Verdi skomponował.
O, dopiero teraz pokazał mi się komentarz pani Urszuli. Nie mogę znaleźć sceny z Azuceną, ale gorąco zachęcam do obejrzenia całości na YT: oprócz sekwencji „operowych” sceny serwowania posiłku w kajucie, podpisywania kontraktu i powitania trzech bohaterskich lotników. Wracam do roboty i pozdrawiam cały Dywan.
Ale za to mam chór z kowadłem 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=2xgpl8HJYHw
Moja ukochana sekwencja w tym filmie jest gdzie indziej: to scena rewizji w hotelu, z przeprowadzaniem łóżek, zakończona babcią robiącą na drutach.
Szczerze mówiąc, ja zawsze wyję ze szczęścia przez cały film.
W czasach licealnych wyciągnęliśmy do „Iluzjonu” koleżankę, która twierdziła, że filmy z braćmi Marx są głupie i ona się śmiać nie będzie. Spadła z krzesła w pierwszej scenie „Nocy w Casablance” (tej, kiedy Harpo podpiera ścianę).
Panie Piotrze, a w operetce zasada oryginalnego języka nie obowiązuje? (tak,wiem , że jeścli chodzi o Carlosa- Carlo nie tylko o to chodzi). Bo w pana zachwycie nad nową płytą Beczały ani słowa o tym, że , o ile pamiętam Lehar do angielskich tekstów nie pisywał
Poruszyła Pani na marginesie sprawę, która mnie bardzo interesuje. Jak to się dzieje, że śpiewałcy operowi posiadając wspaniałe głosy i warsztat nie robią kariery śpiewając pop mówiąc ogólnie. Wg mnie w muzyce pop najważniejsza jest barwa głosu, która jest lepiej rozpoznawalna i przyjemniejsza w niższych rejestrach.
Bardzo ciekawi mnie Pani i oczywiście blogowiczów zdanie na ten temat.
Urszulo,dzięki.
Kolejny raz przeczytałam ostatnio,że jeżeli wystawiana jest wersja włoska tytułuje się ją „Don Carlo” co niniejszym ROH zrobił.
Wczorajsza retransmisja w Dwójce utwierdziła mnie w przekonaniu,że było to wyjątkowe wydarzenie -takiej harmonii głosów ,orkiestry i chóru dawno nie słyszałam.A jeszcze jak się to widziało na żywo….faktycznie tzw.ciarki chodzą.
Polecam ciekawą bardzo,bodaj najbardziej obszerną z tych,które czytałam rozmowę z M. Kwietniem na opera.info gdzie m.innymi opowiada o pracy nad przygotowaniem i innych ciekawych szczegółach dotyczących Don Carla.
To ja dośpiewam trochę o Leo Slezaku. Jego wypowiedź o „Trubadurze” pochodzi z utrzymanej w żartobliwym tonie książki „Złamana obietnica” z 1927 roku. Już we wstępie kaja się przed czytelnikiem, że napisał kolejną książkę, chociaż w poprzedniej, zatytułowanej „Moje dzieła wszystkie”, przysięgał, że już nic więcej nie wymyśli i nie napisze. I rzeczywiście nie wymyślił, ale – niestety – napisał. Opowiada o ostrym napastowaniu przez muzę i własnej bezsilności wobec ataku geniuszu. Porusza też kwestię nieśmiertelności twórcy. Zastanawia się, obok kogo byłoby najlepiej dostać miejscówkę w Walhalli i wychodzi mu, że obok Goethego. Bo obok kompozytorów niebezpiecznie – popsuliby mu pobyt wyliczając wszystkie wpadki przy wykonywaniu ich dzieł. Obok Goethego zaś byłoby optymalnie, bo koledzy-tenorzy mogliby popatrzeć z daleka i popękaliby z zazdrości.
Bawi się w tej książce stereotypem głupiego, grubego tenora. W szumnie zatytułowanym a liczącym sobie stron kilkanaście rozdziale „Przewodnik operowy” obiecuje odsłonić przed czytelnikiem „najgłębsze głębie” dzieł, po czym serwuje prościuteńkie żartobliwe streszczenia i obserwacje typu: „Lohengrin przypływa, oświetlony z kilku stron śpiewa do łabędzia, ćwierć tonu pod dźwiękiem. Łabędź to zauważa, dlatego odpływa. Wtedy dopiero robi się ciekawie.” W tym mniej więcej klimacie opisuje oprócz „Lohengrina” jeszcze „Proroka” i „Hugenotów” Meyerbeera, „Ernaniego” Verdiego i … „Trubadura”. Tyle że w ostatnim przypadku to tylko jedno zdanie: „Nawet ja nie mam pojęcia, o co chodzi w tej operze!”
Smaczny jest wstęp do tego rozdziału. Slezak skarży się, jak trudny jest zawód śpiewaka, a zwłaszcza tenora. Wprawdzie kocha, zwykle z wzajemnością, ale 1. zwykle jest jakiś baryton, który rzuca człowiekowi kłody pod nogi, 2. prawie zawsze trzeba umrzeć w ostatnim akcie. Publiczne konanie trzy razy w tygodniu ma zaś fatalny wpływ na system nerwowy. Już nie mówiąc o problemach z umiejętnym oddawaniem ducha w początkach kariery. Slezak wspomina, jak publiczność pękała ze śmiechu, kiedy jako młody śpiewak grał Gennara w Lukrecji Borgii i umierał od trucizny. Jeden z krytyków skomentował: „Pan Slezak miał umierać od trucizny, tymczasem odegrał przed nami zapalenie otrzewnej i to z przesadą, która kazała rozbawionej publiczności nabrać pewności, że nigdy na tę przypadłość nie cierpiał”.
Droga Pani Urszulo, analogia jest cokolwiek wątpliwa.
Po pierwsze, płyta Beczały nie jest poświęcona Leharowi, ale Tauberowi i zawiera jego repertuar, dlatego aria z Krainy uśmiechu figuruje na tej płycie w dwóch językach, w niemieckim oryginale i w angielskim przekładzie, którym Tauber czarował publiczność anglosaską.
Jednym z najpiękniejszych nagrań muzyki „operetkowej”, jakie znam, jest zresztą słynne W lasku Ida z Pięknej Heleny, które Jussi Björling śpiewa po szwedzku, a śpiewa tak, jak bodaj nikt tego nigdy nie zaśpiewał w oryginale.
Od dawna dopraszam się, żeby wskrzesić starą, dobrą zasadę grania wszystkiego w przekładach na język „miejscowy”, w stosunku 50/50 do wykonań w języku oryginału, więc niechęci do przekładów jako takich nie można mi zarzucić.
Przypadek Don Carlosa jednak jest jednak całkiem szczególny, podobnie jak przypadek Nieszporów sycylijskich, które grane są dużo rzadziej, ale niemal zawsze w fatalnym przekładzie włoskim, zrobionym, co gorsza, do wersji przerobionej ze względów cenzuralnych i wystawionej pod innym tytułem! Don Carlos jest to, o ile się orientuję, JEDYNA opera z tzw. wielkiego, żelaznego repertuaru, którą grywa się dzisiaj w przekładzie – częściej, niż w oryginale. Co gorsza, uzasadnia się to przy pomocy niepoważnych argumentów.
Dlaczego robi to tak wielka i szanowana scena, jak ROH, zwłaszcza mając do dyspozycji obsadę, dla której język francuski nie stanowi problemu? Furlanetto śpiewa przecież nie tylko Don Kichota po francusku, ale i Borysa po rosyjsku…
Wynika to niestety ze zwykłego lenistwa, występującego pod mianem „tradycji”.
Moja ulubiona sfilmowana opera to fragment Le million Rene Claira. Tenor, rzecz jasna maly i gruby, przychodzi w trefnej, podartej marynarce, spiewac – jak mu sie wydaje – w Cyganerii. Tym czasem to jest Traviata, i raczej wypadaloby byc pod mucha – tylko bez kalamburow, jak mawial Slonimski.
A przy okazji jak mowa o filmach – w kontekscie niedawnej historii koncertu Zimermana – kto pamieta „Dive” Beneixa z Wilhelmenia F?
PS Sopran jest oczywiscie wyzszy o dwie glowy od tenora, tez odpowiedniej postury; przmiarki do sceny „w objeciach” sa oczywiscie niezle wyeksponowane.
Ja pamiętam Divę, wściekły przebój był i zrobił przebój z „Ebben? Ne andrò lontana”, ale z Wilhelmenii światowej gwiazdy nie zrobił… Zresztą z reżysera też tylko częściowo…
A ze wzrostem tenora – rzecz ważna. Kiedy Nilsson przyjechała do Warszawy z Toską (takie coś, to ona mogła śpiewać trzy razy w ciągu jednego wieczoru i jeszcze dołożyć „I could have danced all night” na bis), postawiła tylko jeden warunek: żeby tenor był wyższy od niej. Dyrektor Wicherek zaprosił Wirgiliusza Norejkę, który był istotnie wyższy (od Nilsson, damy średniego wzrostu, nie było trudno), ale za to na scenie dosyć przedsiębiorczy w kwestii amoroso… Tak to przynajmniej wyglądało z naszego balkonu.
P. PK pisze ….”Od dawna dopraszam się, żeby wskrzesić starą, dobrą zasadę grania wszystkiego w przekładach na język „miejscowy”… ”
Ktos kiedys wymyslil, ze opera to jest przede wszystkim muzyka, a teatr to tylko dodatek . I stad sie wziely pomysly o melodii muzycznej muszacej byc w zgodzie z melodia jezyka. Pare tygodni, a moze juz i miesiecy temu p. PT Kierowniczka pisala o coraz lepszych aktorach-spiewakach. Aby to pogodzic, kwestie musza byc wydawane w jezyku narodowym. Mam jeszcze gdzies plyte ze Szczepanska, Paprockim i w tej chwili nie pamietam kim jeszcze – Carmen, tys cala mym marzeniem i toast ten chce spelnic wzajemnie, bo zolnierz dla mnie brat 😀
Z tej Toski z Nilsson to zapamiętałem co innego – jak Jerzy Kulesza w miłosnym afekcie w II akcie posuwał po scenie kanapę wraz z Nilsson! 🙂
PS melodia jezyka muszacej byc w zgodzie z melodia muzyczna 😆
Najwieksze problemy z wzrostem mial Joseph Schmidt. W wiekszosci scen filmowanych stoi podczas gdy wszyscy inni siedza (szczegolnie kobiety); w scenie pocalunku stal na zaslonionym podwyzszeniu:
http://www.youtube.com/watch?v=41XRGL-55Wk&list=PLF471A44108068599
Skoro już opowiadamy sobie anegdotki operowe: kiedy Montserrat Caballe i Placido Domingo nagrywali w latach 70-tych „Manon Lescaut” przy scenie, po której kochankowie mieli uciec karocą do Paryża diva dostała ataku smiechu. I wyjaśniła niewinnie zdziwionym kolegom ” Nie ma mowy, żadne konie by nas nie uciąnęły” (Placidissimo był u początków kariery tylko troszkę chudszy niż Pavaroltti u jej końca).
Paulos Raptis
http://www.youtube.com/watch?v=58esa9rMjZw
„Ktos kiedys wymyslil, ze opera to jest przede wszystkim muzyka, a teatr to tylko dodatek . I stad sie wziely pomysly o melodii muzycznej muszacej byc w zgodzie z melodia jezyka.”
Przepraszam Stałych Dywanowiczów, ale będę się powtarzać.
Jedna skrajność wywołuje z lasu drugą, skutkiem czego pewien pan (nazwisko i imię znane niżej podpisanemu) wymyślił koncept „reteatralizacji opery”, co – pominąwszy absurdalną rzecz prosta tezę o konieczności takiej operacji – spycha muzykę do roli służebnej wobec wizji reżysera. Stosowanie niemal wyłącznie oryginalnych tekstów librett (z wyjątkiem Don Carlosa, rzecz prosta…) doprowadziło tym samym do patologii, czyniąc ze śpiewanego tekstu dźwiękową abstrakcję, wyzbytą wszelkiego sensu, skoro widzowie nie wszystkie języki operowe rozumieją, a do tego jeszcze toleruje się przypadki, gdy reżyser nie tylko nut nie czyta, ale nie zna nawet języka libretta, które reżyseruje.
Jedyne sensowne rozwiązanie tej konkretnej, językowej trudności stanowi stosowanie obu rozwiązań jednocześnie, równolegle.
Co nie zmienia faktu, że opera nie jest takim samym teatrem, jak teatr „mówiony”. Styl wymusza technikę. Niesposób już grać Ajschylosa tak samo jak Czechowa, a Szekspira tak samo jak Mrożka, bo różne stylistycznie teksty inaczej się mówi i inaczej przy tym gra. Przypomina mi się tu często pomruk pewnej wielkiej aktorki na temat pewnej koleżanki oglądanej na scenie („ona siedzi do wiersza, a chodzi prozą”…). To samo dotyczy opery, przy czym pierwsza przepaść jest już na dzień dobry: inaczej się gra śpiewając, a inaczej gadając. Inaczej się stoi, rusza, oddycha. Ponadto opera nie jest sztuką realistyczną, a kto tego nie rozumie, „sam w nie wpada”.
Należy oczywiście uczyć aktorów aktorskiego warsztatu, ale cudów się spodziewać nie należy, bo to nie ten zawód. Rasowy, mądry, głęboko myślący i rozumiejący reżyser operowy wie, co tu jest ważne, a z czego można zrezygnować i – podobnie zresztą jak w teatrze – umie schować wszystkie wady aktora (włącznie z tuszą), a uwypuklić jego zalety. Inni próbują zmusić fortepian, żeby brzmiał jak skrzypce.
A potem i tak przychodzi „reżyser wideo” i robi z tego marmoladę.
Pani Kierowniczka napisała poważną reckę z jubileuszowej opery Verdiego, a tu UA (Uznane Autorytety) sobie krotochwile robią podpierając się „marxizmem”.
Tak mi się przez chwilę zdawało, że rzeczywiście 100-lecie w polskich teatrach operowych przebiega jakby właśnie tak krotochwilnie.
W sztandarowym teatrze… znaczy się w TWON… była jakaś premiera zakupiona na pchlim targu.
Na szczęście dawny repertuar jeszcze się broni – Nabucco i Rigoletto.
Traviata strelińszczała… no niech tam… jeszcze nie była z najnowszego autoramentu.
A tak przy okazji jubleuszu wracają z pamięci dawne spektakle – Krystyna Szczepańska jako Amneris.
Gianni Maffeo gościnnie jako Luna w Trubadurze.
Fiorenza Cosotto i jej mąż Ivo Vinco – też w Trubadurze.
Zdzisław Klimek w Balu maskowym.
Regina Resnick i sir Gerant Ewans w Falstafie.
Występy gościnne Opery z Nowosybirska z Otello.
I premiera Rigoletto, gdy wyśmiano tenora śpiewającego Księcia.
Jakże często wtedy narzekało się, że tak mało się dzieje w Teatrze Wielkim…
Tak sobie właśnie pomyślałem – jeśli można wyśmiać (wygwizdać) śpiewaka śpiewającego główną rolę – to czy można też wyśmiać dyrektora opery?
Wszak to on ponosi odpowiedzialność za całość.
Może pora na zmiany…
🙂
A Birgit Nillson byla tylko raz w Polsce w roku 1975. Wowczas Wagner byl na PRLowskim musica prohibita. Zdaje sie, ze owczesny szef opery w Warszawie zdobyl pozowolenie na wagnerowskiego Tannhäusera, jednakoz sama Birgit Nillson zrezygnowala z partii Elisabeth. Motywowala krociotko: jestem za stara.
W miejsce powyzszego pozostala Tosca.
Zdaje sie, ze Artur Rodzinski niegdys dyrygowal Tristanem z Birgit Nillson a mialo to miejsce tuz przed jego smiercia.
Milego wieczoru,
No nie całkiem „musica prohibita”.
W Tannhäuserze triumfy święciła Hanna Lisowska.
Była rewelacyjna !
I jako Senta.
Ale to pewnie było i zasługą Antoniego Wicherka.
Nie widziałem dokumentów w sprawie rzekomej „musica proibita”, więc trudno mi coś kategorycznego powiedzieć, ale – wbrew temu, co opowiadał w Paryżu pan Krzysztof Warlikowski (porównując zresztą rzekomy zakaz z równie nieprawdziwym zakazem… grania Chopina w Niemczech hitlerowskich!), całkowitego zakazu nie było. Dowodzą tego nie tylko nieliczne, ale jednak regularne produkcje, spisane tutaj
http://www.e-teatr.pl/pl/realizacje/2267,autor.html
z co najmniej jednym brakiem, Holendra zrobionego w Poznaniu po październiku. Być może trzeba było zawsze uzyskać zezwolenie „z góry”, ale w końcu wszystkie produkcje były zatwierdzane co najmniej na Mysiej, więc Wagner nie stanowił tu wyjątku.
Mam też inny jeszcze dowód: Wagner chodził w radio jeszcze w czasach, kiedy siedziałem po tej stronie głośnika, także w „Operze tygodnia” na Trójce, a potem, w latach siedemdziesiątych, przychodziły taśmy z Bayreuth (tu mogę świadczyć, bo potem mnie już nie było), które bez najmniejszego problemu odtwarzaliśmy na antenie z Krysią Nawojską. Nadaliśmy w ten sposób cały Ring rocznicowy Bouleza z 1976 roku. W przerwach Walkirii Gustaw Holoubek przeczytał wtedy fragmenty noweli Manna „Z rodu Wälsungów” (żebym tak z piekła nie wyjrzał za to, że się nie odważyłem dać mu całości, bo tak Pan Gustaw czyta, jak Kirsten Flagstad śpiewa…), a w przerwach Zygfryda – Piotr Fronczewski kawałki o Zygfrydzie z Mitów skandynawskich.
Czyli meloman-radiowiec był w pełni uwagnerzony.
Sprytnego kota znalazłem 😀
https://fbcdn-sphotos-e-a.akamaihd.net/hphotos-ak-ash3/554147_501077663267645_1024727247_n.png
Kirsten Flagstadsfestival, Hamar, Norwegia
KIRSTEN FLAGSTAD, sopran, 100 lecie debiutu operowego ( Nuri,”Tiefland”,Eugene d’Albert,1913) i jej festiwal ( 10.06 -16.06), Voice of the century. W 1935 roku w Nowym Jorku podbila publike rola Sieglinde w Walkirii.
Flagstad uwielbiana przez publike zagraniczna i oskarzana (zreszta bezpodstawnie) za sympatie proniemieckie. Jej maz oskarzony o wspolprace z okupantem zmarl w wiezieniu w Oslo. Pozniej zreszta oczyszczony z tych zarzutow.
Karolina Frogner jest autorka filmu dokumantalnego o tej kontrowersyjnej (wedlug wielu) gwiezdzie opery „Kirsten Flagstad plass”.
Flagstad wróciła w czasie wojny do męża, do Norwegii i dlatego… debiutowało tam parę innych niezłych dam, w rodzaju Helen Traubel, czy młodziutka Astrid Varnay. Ale doskonałością nikt jej nie dorównał…
http://www.youtube.com/watch?v=S6Stoi8DAqU
Ja pamietam Tannhausera w latach szescdziesiatych – chyba Satanowski, chyba w Bydgoszczy i komentarz Waldorffa – nareszcie! Ale tenze Waldorff, byc moze wtedy troche po linii, uzasadnial brak Wagnera na scenach polskich duzymi trudnosciami realizacji tych oper.
Dobry wieczór 🙂 Nieźle mnie ubawiliście 😆
Wagner przez pewien czas (za socrealizmu) był na pewno prohibito, a we Wrocławiu jeszcze później przez lata nie można było wystawić w ogóle żadnej niemieckiej opery – dopiero Satanowski za swej dyrekcji wystawił Fidelia.
A ja byłam dziś w odwiedzinach u tego kota:
https://picasaweb.google.com/110943463575579253179/KobyKaIWoOmin#5624848824428345314
A raczej u tej koty, choć ma ona na imię Clinton. Jest już w starożytnym wieku 19 lat i choć kiedyś była dzikuską, teraz jest straszną pieszczochą.
Dzień był przemiły, podlewany prosecco i cavą, a na deser w kobylskim (kobyłkowym?) kościele był recital Olgi i Natalii Pasiecznik. W programie Mozart, Schubert, Mendelssohn, Rachmaninow i Łysenko. Kościół po prostu nabity, ludzie słuchali z zapartym tchem, łącznie z kilkuletnimi dzieciakami. Przepięknie było.
coś podobnego !
tym razem MW nie dzwoniła po karetkę by po pierwszym akcie zatuszować swą niedyspozycję ??? 😉
Pani Doroto, proszę żałować, że nie zobaczyła Pani dzisiejszego Trubadura w KRK. Po raz pierwszy od wielu lat uslyszalem na tej scenie zestaw głosów verdiowskich (wiem, że Pani jest „barokowa”, ale nagle muzyka wzięła górę nad bardzo średnią „wizją” na scenie). A Agnieszka Rehlis skradła wieczór kolegom, bo wokalnie i aktorsko była absolutnie fenomenalna. Gęsia skórka i ciarki nad krzyżem przez cały drugi akt. Po prostu pyszna!
degustibus – proszę sobie z tego nie żartować. MW miała wtedy autentyczne kłopoty z sercem i leczyła się przez pewien czas.
Paweł Orski – widocznie Azucena ma to do siebie 😉 A w ogóle żałuję jeszcze paru osób z drugiej obsady.
Zwyciezca konkursu Vana Cliburna – Vadym Kholodenko z Ukrainy (studiuje w Konserwatorium Czajkowskiego w Moskwie, nagral juz jedna plyte z Alena Baeva).
http://www.cliburn.org/ondemand.html
(by posluchac jego 3 koncertu Prokofiewa nalezy wybrac 7 czerwca i w „Search results” jego wystep z trzech).
Druga Wloszka Beatrice Rana (obecnie w Niemczech), trzeci Sean Chen ze Stanow.
Pani Doroto, prosze o sprawdzenie poczty 🙂
Pobutka!
http://www.youtube.com/watch?v=ojmiP1MJYj0
Wielkie gratulacje dla Agnieszki za Azucenę!
Przed Październikiem to w ogóle wszystko było zabronione. Ojciec mi opowiadał, że Teatr Polski w Poznaniu na jakąś ważną rocznicę chciał wystawić Zemstę, to został skarcony w KW za „nacjonalistyczne odchylenie”. Miała być sztuka radziecka i szlus.
Czarodziejski flet też dotarł do Wrocławia dopiero w roku 1972, ale ponieważ był przedtem grany -po wojnie tylko trzy razy (z bazy ZASPu : Bytom 1954, Poznań 1967, Bydgoszcz 1971), to mało się rzuca w oczy.
Tannhäuser Satanowskiego był zrobiony w Poznaniu, też 1967, pierwszy raz po wojnie. Reżyserował sam Satanowski. Następny był ten warszawski, 1974. Za komuny był już potem tylko jeden, Łódź 1980, dyrygował Wojtek Michniewski.
Dzień dobry 🙂
Wodna Pobutka bardzo na czasie, choć chwilowo słoneczko. Ale nie wiadomo, co nas jeszcze dziś czeka… Wczoraj zalało ponoć trzy stacje metra, ale kiedy wróciłam do Warszawy wieczorem, to już szczęśliwie było po wszystkim 🙂
Natomiast w południe przeżyliśmy piękną burzę w samochodzie…
Azucena to moja ulubiona partia obok Abigail. I w Trubadurze (idiotyczny polski tytuł) i w Nabucco te moje ulubione mają po jednej partii dramatycznej, które sprawiają właśnie, że ciarki przechodzą po plecach. W Nabucco to duet kontrastujący dramatyzmem i tanecznością. Dobrze śpiewane są niezapomniane.
We wpisie o Elblągu pozwoliłem sobie wspomnieć o wywiadzie, jaki Pani Maja Korbut przeprowadziła z Ernstem van Tielem. Pani Korbut podała linkę do skanu tuż przed nowym wpisem. Uważam, że naprawdę warto to przeczytać, jeżeli kogoś interesuje sytuacja filharmonii prowincjonalnych, aczkolwiek nie tak prowincjonalnych jak Filharmonia Wejherowska.
Filharmonia Bałtycka jest jednostką organizacyjną samorządu wojewódzkiego, a bezpośrednią pieczę sprawuje Departament Kultury dowodzony przez Władysława Zawistowskiego, który na pewno jest zainteresowany jak najwyższym poziomem Filharmonii Bałtyckiej.
Jeszcze raz podaję linkę do wywiadu:
https://fbcdn-sphotos-b-a.akamaihd.net/hphotos-ak-frc3/972326_10151645748401665_893415220_n.jpg
Specjalnie dla Stanisława:
http://www.youtube.com/watch?v=Oh5YhHexTuc
Panie Piotrze, odsłucham, gdy tylko wrócę do domu. W pracy mam tubę zatkaną.
Nam się nigdzie nie śpieszy z Anitą! Miłego nasłuchu.
Byłem, widziałem, słuchałem – w niedzielę. Bardzo dobre. A nawet więcej – jedna z najlepszych produkcji krakowskiej opery w nowej siedzibie. Wczoraj nie tylko Rehlis była świetna, co ważne, ale większość śpiewaków radziła sobie ponadprzeciętnie. Znany nam Kuk zaśpiewał chyba swoją rolę życia…
I jeszcze jedno – wizja Adamika i Kedzierskeij była po prostu ładna, reżyser koncetrował się na podkreśleniu istniejącego przekazu – było OK. Tym bardziej, że sensownie wykorzystano w końcu „supermożliwości” sprzętowe i zadbano o ten „deta”, o którym Pani mówi – śpiewano do nas, a nie gdzieś głęboko i daleko „na zaplaczu”. Polecam – kto nie był niech jedzie zobaczyć – warto – przynajmniej w tym zestawie, który ja słyszałem.
http://bachandlang.blogspot.com/2013/06/wielka-opera-w-bardzo-dobrym-wykonaniu.html
PS: Jozefa Benci Pani również słyszała. Nie podobał się? Moim zdaniem był niezły i to praktycznie od samego początku. Chciałbym aby związku opery w Krakowie ze Słowakami z Bratysławy były kontynuowane.
😉
Na duzej scenie w naszym Stora Teatern w Göteborgu (Teatrze wielkim) juz jutro SLAVOJ ZIZEK – czyli „Elvis” filozofow – wiem, ze przyjdzie wielu sluchaczy, jeden z moich kolegow prowadzi krotka rozmowe z filozofow.
http://www.youtube.com/watch?v=b44IhiCuNw4 (dlugi wyklad!)
„Milosc jako polityczna kategoria”
Lubie sluchac tego faceta 🙂
„Verdi w Krakowie wypada nieźle, przynajmniej ostatnio.”
Ładne zdanie.
W przeciwstawieniu do:
Verdi w Warszawie wypada źle, przynajmniej ostatnio.
No co ja piszę, co ja piszę…
W ogóle nie wypada, bo dwa grane spetakle to są muzealne… znaczy się z Muzeum Teatralnego. Traviata to „marmelada”. Rocznicowa premiera to… czy ja już nie pisałem, że kupiona z demobilu na pchlim targu ( i jeszcze trzeba było do tego dramademiurga nowego dołożyć).
Tedy też warszawko, za radą mkk wsiadaj w intersity (nie zważając na krytykę rozkładu jazdy zamieszczoną tu przez Panią Kierowniczkę). I spryskawszy się uprzednio środkami przeciwko insektom, towarzyszom podróży, podążaj do KRK na truba dura, aby sztuki operowej doznać doocznie i dousznie.
„Elvis”? po mojemu raczej Cagliostro…
Cagliostro…
Co by nie napisać na tym blogu to wraca tematycznie:
„W 1938 Jan Adam Maklakiewicz napisał balet komiczny „Cagliostro w Warszawie”, który jest swobodną fantazją opartą na tle pobytu Cagliostro w stanisławowskiej Warszawie, autorem libretta był Julian Tuwim” – według wiki
Zizek,
mialem na mysli niesamowita frekwencje na jego wystepach
oczywiscie, Cagliostro a k a Balsamo raczej bardziej trafne – pamietam japonski film animowany o „Zamku Cagliostro”. Przypuszczam, ze Zizek jest jakims multi przypadkiem
adhd ( a moze calego alfabetu?)
Tak się zadumałem – czy w obecnej rzeczywistości, ludzie pokroju Giuseppe Balsamo są w stanie fascynować ludzi wykształconych?
Dzisiaj, 10 czerwca, Google poswieca swoja winiete (doodle) Maurice Bernardowi SENDAKOWI w jego 85 rocznice urodzin (zmarl 2012) amer. autorowi ksiazek dla dzieci.
Moje pociechy bardzo lubia jego „Where the Wild Things Are” – byl tez film Spike Jonze, ktory byl tez autorem wielu muzycznych wideo.
@klakier
analogia do Cagliostro w przypadku Slavoja Zizeka jest daleko posunieta a znajomosc lacanowskiej mysli psychoanalitycznej jest nieodzowna. Ponadto, bardzo wazne, bycie sluchaczem prof.Zizka wymaga bardzo wszechstronnej wiedzy.
W Polsce chyba Krytyka Polityczna jest jego glownym popularyzatorem.
pozdrawiam
@ozzy
Ja mam średnie wykształcenie, więc się nie łapię w te obszary „wszechstronnej wiedzy”.
Jednakże na swój pacanowski sposób umiem odróżniać autorytety od „wszechstronnej wiedzy”.
Krytyka Polityczna zasłużyła się nie tylko wylansowaniem Zizka (np. publikacją jego dzieła o operze…), ale i niejakiego Alaina Badiou, francuskiego filozofa, którego Zizka zrównywał swego czasu z Platonem i Kantem. Zizek kojarzył mi się zawsze nieodparcie z naszym domorosłym Zyziem, czyli Zygmuntem Kałużyńskim, który cieszy się po dziś dzień reputacją erudyty.
Dobry wieczór 🙂
Wspomniany tu został Tuwim, a ja dziś właśnie byłam na dyskusji o Tuwimie w ramach Dni Książki Żydowskiej (jeszcze są jutro i pojutrze). Towarzystwo panelowe zacne: moja sister, prof. Michał Głowiński i Piotr Matywiecki.
Było bardzo ciekawie, ale potem jeszcze poszliśmy w kilka osób na kawę i zgadało się o ubocznych zajęciach skamandrytów – to a propos libretta Tuwima o Cagliostrze. Ten sam Tuwim, który, jak wiadomo, był najlepszym w historii tłumaczem librett operetkowych (ileż w tych tłumaczeniach dowcipu i wdzięku), napisał kiedyś felieton o tym, że „tę idiotkę operetkę należy zamordować” i że wszystko jedno, czy Hrabina Marica, czy Marina Caryca… 😉
Oj, nie lubili panowie tych swoich nadprogramowych zajęć, nie lubili. Piotr Matywiecki powiedział nam coś, o czym nie mieliśmy pojęcia: że skrzętnie ukrywaną chałturą Słonimskiego było… pisanie tekstów dla clownów cyrkowych, a cyrk był wówczas szalenie modny 😈 Kto by pomyślał.
Felieton Tuwima powinien być w lekturach obowiązkowych. Tam jest słynne, że „ojciec nie poznaje córki, bo włożyła nowe rękawiczki”, oraz cytat z chóru : „Gdzież jest hrabina, ten cud – dlaczegóż nie ma jej nas wśród”.
Szkoda, że nie wisi to w sieci…
Wisi!
http://www.sapijaszko.net/index.php/Julian_Tuwim_-_Kilka_słów_o_operetce
Tylko, że w wersji oryginalnej, bo wersja z Jarmarku rymów (Czytelnik 1958) kończy się na „panopticum” – jakby aluzje do Paryża, Stanów Zjednoczonych i jazz-bandu były too much!
@ klakier
Podatność na oddziaływanie szarlatanów jest raczej cechą indywidualną. Wykształcenie w zasadzie nie ma na to wpływu. Niewykształconemu mieszkańcowi wsi łatwiej będzie doszukać się wizerunku Jezusa w plamie na szybie, podczas gdy intelektualiście sensu w okraszonym dziwacznymi wyrażeniami słowotoku pseudofilozofa albo guru wschodniej religii. Mechanizm tych zjawisk jest jednak ten sam. Zderzenie silnej osobowości ze słabą.
Piotr Kamiński 22.41 – nieistotny szczegół: jeśli mowa o „Drugiej śmierci opery” (z Mladenem Dolarem), to zdaje się, że opublikowało to Wydawnictwo Sic!
Pobutka.
Dzień dobry w rytmie tuwimowskiego walca 🙂
Dzięki, Panie Piotrze, za „tę starą idjotkę”! Ja jakoś nie mogłam znaleźć, może dlatego, że pisałam bez „j”.
A Zizka istotnie, jak pisze jan, wydało Sic! – wujek Gugiel to potwierdza. Nie czytałam, bo mi się nie chciało, ale może należy, żeby móc w razie czego polemizować? 😉
Nie nazwałbym Tuwima pisarzem żydowskim, ale może nie znam jego całej twórczości. Tak jak nie nazwałbym pisarzem polskim Conrada. Ale każdy ma prawo stosować własne kryteria. Wierzę, że zarówno Tuwimowi jak i Conradowi korzenie jakoś na twórczość wpływały, ale dla mnie to ma akurat małe znaczenie. Akurat literatów żydowskiego pochodzenia zajmujących ważne miejsca w historii literatury jest wielu. Proust, Joyce, Kafka na początek z różnych ważnych języków. Z rosyjskim gorzej. Liczbowo można sporo, ale nazwiska nie aż tak znaczące. Erenburg i Babel popularni, ale też w twórczości akurat tematy żydowskie poruszali. Do tego Babel nie tylko po rosyjsku, bo zaczynał we francuskim. Babel historycznie też ma duże znaczenie, jego świadectwa z wojny domowej są naprawdę ważnym świadectwem.
Aha, nie tylko domowej. W Armii Konnej z wojny z Polską jest o czym poczytać, był tam redaktorem frontowej gazety. Przedtem czekista. Ale prawdy o działaniach zanadto nie zamazywał.
Gdy tak już o Bablu, to i o jego śmierci warto. Został aresztowany w czasie czystki oficerskiej. Ale nie za oficerstwo tylko. Częste wizyty w domu Jeżowów, gdzie pani Jeżowa prowadziła salon literacki zaowocowały romansem, który wieńczył na ogół wizyty wszystkich bywalców znaczących literacko. Szołochow w podobnej sytuacji uniknął konsekwencji, chociaż różnie o związanych z tym perypetiach piszą. Po aresztowaniu Babla, pani Jeżowa popełniła samobójstwo przy wydatnej pomocy małżonka. Co kraj to obyczaj można powiedzieć, ale to chyba nie specyfika kraju tylko środowiska.
A tu moje wrażenia, o włosach też nie mogłem nie wspomnieć http://cjg.gazeta.pl/CJG_Krakow/1,104365,14069763,Verdi__Walewska_i_spolka__czyli__Trubadur__w_Operze.html
Zbitka mi się zrobiła: Zizka wylansowała istotnie Krytyka Polityczna, która wydała parę książek jego autorstwa i na jego cześć, ale tę o operze (gdzie Zizek odpowiada za drugą część) wydało istotnie Sic! pod patronatem medialnym…. orkiestra, tusz! : edycji polskiej Le Monde diplomatique!
Polemizować tam nie bardzo jest z czym, ja to ledwo domęczyłem do końca i zużyłem cały ołówek na notatki, wykrzykniki i znaki zapytania na marginesie, bo tam niemal na każdej stronie jest jakaś brednia. Najśmieszniejsze i najprostsze (bo przekłucie niektórych wymaga dłuższej argumentacji…) wyliczyłem kiedyś w RFI, gdzieś to chyba jeszcze wisi.
Wydawnictwo Sic! zrobiłoby coś pożyteczniejszego, wydając wreszcie po polsku klasyczne książeczki podobnych rozmiarów (Operę jako dramat Kermana, czy Dramaty muzyczne Wagnera Dahlhausa), z których Dolar i Zizek korzystają, a które od dziesiątków lat czekają na polski przekład.
Była recenzja w Polityce:
http://www.polityka.pl/kultura/ksiazki/275972,1,recenzja-ksiazki-m-dolar-s-iek-druga-smierc-opery.read
😉
http://www.rfi.fr/actupl/articles/108/article_6515.asp
😀
http://www.empik.com/dramaturgia-opery-wagner-ryszard,p1045920999,ksiazka-p
Dzięki za historycznego linka, oto w takim razie pierwszy akt:
http://www.rfi.fr/actupl/articles/107/article_6280.asp
Tak bez ostrzeżenia ?! 😉
Przepraszam za ewentualne literówki,ale łzy spływają mi na klawiaturę
🙂 🙂 🙂
Ad Rafał 10 czerwca o godz. 23:59
„Podatność na oddziaływanie szarlatanów jest raczej cechą indywidualną. Wykształcenie w zasadzie nie ma na to wpływu.”
Chyba trudno jest mi się zgodzić, że wykształcenie nie pozwala na filtrowanie szarlatanerii.
Jeżeli założymy, że wykształcenie ma być narzędziem badawczym, pozwalającym na ocenę rzeczywistości, uzbrajającym człeka w sceptycyzm w stosunku do tego, co postrzega, to nie jest możliwe podleganie szarlatanerii.
Z tym również się wiąże odporność na skrajną religijność.
I na skrajną niereligijność.
Wykształcenie mi się jawi, jako narzędzie podążania środkiem.
Czy przypadkiem książeczka Dolara i Žižka nie jest obowiązującą biblią na narodowym flagowcu?
Drogi Klakierze, gdybyż to tylko było takie proste! Niech Pan sobie wspomni, ilu mądrych, wykształconych ludzi daje się od stuleci nabierać na dyrdymały spoza dziedziny ich specjalności i jakie głupstwa umieją wygadywać, gdy zrobią pół kroku za próg swojej cichej pracowni. Zwłaszcza, gdy dyrdymały lśnią jaskrawo kolorami Dobra. Unikam znanych powszechnie konkretów, żeby nikogo nie urazić…
Pamiętam, jak Mitterrand zorganizował kiedyś w Paryżu (czy raczej Jack Lang mu zorganizował – uwielbiali obaj panowie takie „akademie na cześć”) wielką, międzynarodową konferencję Laureatów Nagrody Nobla. Powinna się była ona odbyć pod hasłem z Montaigne’a „Nikt nie jest wolny od mówienia bredni”, bo takiego ich zagęszczenia dawno nie widziano.
Paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy.
Ewko, nie śmiem pytać: czy te łzy to z mojej winy?
Zdecydowanie tak, Panie Piotrze,chociaż Pana uwagi na temat tego wiekopomnego dzieła czytałam ( i odsłuchałam ) nie po raz pierwszy 🙂 Nawet gdzieś zachomikowałam je w swoim komputrze,ale diabeł ogonem nakrył (podobnie jak ten wierszyk – apel do widzów teatru w temacie telefonów komórkowych,co to Pan wie 😉 ).
Wkrótce po pierwszej lekturze natrafiłam na „opus magnum” Dolara i Žižka w zaprzyjaźnionym antykwariacie i długo nie mogłam wytłumaczyć mojemu przyjacielowi,właścicielowi antykwariatu,co w tej tak poważnej książce wywołało moją nieopanowaną wesołość. Długo mu tłumaczyłam, a w końcu wysłałam mu link do audycji w RFI. Zrozumiał 🙂
No dobra,idę poprawić rozmazany makijaż.
Naprawdę, bardzo mi miło i przepraszam za straty w kosmetykach…
Reakcje ew_ki rozumiem i podzielam 😆 Ale wierszyka na temat komorek w teatrze nie znam, czy mozna prosic o powtorke..?
A propos, zespol The Gilbert & Sullivan Very Light Opera Company, of Minneapolis komponuje piosenke anty-komorkowa na kazdy spektakl i wykonuje ja zamiast wstepu. Tu pare linkow to tych piosenek:
http://www.youtube.com/user/RichardRames/search?query=cell+phone
A to chyba Wielki Wodz na goscinnym wystepie u Gilberta & Sullivana 😀
http://www.youtube.com/watch?v=peUsbGbuZp4
O rany, nie myślałem, że ktoś to jeszcze pamięta. Jest tu:
http://www.rp.pl/artykul/598890.html?print=tak&p=0
Sliczny! Wielkie dzieki 🙂
Moze szkopul w tym ze przepis nie dostatecznie srogi..
Slavoj Zizek: pozer ze Slowenii
Najtrafniejsza charakterystyke Slavoja Zizka, przedstawil Adam Michnik, ktory nazywal go „nowym guru nowych Europejczykow”. Wedlug Michnika Zizek probuje wywierac presje na odbiorcach celem stworzenia przestrzeni dla nowej dyktatury proletariatu. „Musimy strzec sie sami przed takimi apelami, poniewaz przerabialismy juz to kiedys”. Nazywa Zizka „sliskim wezem”, ktory czaruje publike niczym handlarz.
Lepiej miec niedoskanala demokracje anizeli doskonale dzialajca dyktature. Zizek byl goracym zwolennikiem ruchu Occupy Wall Street. Ale naczelny GW, ktory rowniez sympatyzowal z tym ruchem, wystepowal w opozycji do programu „nowych Europejczykow” (por. Flying Seminar, A.Michnik. J T Gross)
http://www.youtube.com/watch?v=ouB0EBat_yI
PS na The Huffington Post czytam regularnie mojego ulubionego Francuza : Bernarda-Henri Lévy´ego, ktorego polecam szanownym Panstwu – ostatni tekst o „tureckiej wiosnie”.
Drogi Ozzy : nie wiem, czy on bywa na Huffington Post, ale gorąco polecam innego Francuza, Alaina Finkielkrauta.
🙂
Jak najbardziej, znam go z pismiennictwa w l´Arche – wspaniale pioro, poczucie humoru i gleboka wiedza polityczna. Polecam blogowiczom z calego serca M.Finkielkaruta.
„L’Arche” już niestety nie istnieje 🙁
Bo jeśli masz komórę
Komórę, jeśli masz
to w mózgu też masz dziurę
to dziurę w mózgu masz!
Nie będziesz, więc pamiętał
Pamiętać będziesz nie
Że trzeba ją wyłączyć
By nie przeszkadzała mnie
To chyba trochę w stylu operetkowym… 😉
Ad Piotr Kamiński 11 czerwca o godz. 20:37
Szanowny Panie Piotrze, jak Pan już podrożył ozzy’ego, to ja bym może poszedł na jakieś przeceny (wyprzedaże, itede wiosenno-letnie promocje)
Z poważaniem
klakier
Czym mogę służyć, NAJDROZSZY Klakierze?
Wywołany przez Liska jako ten od mokrej roboty podpowiem, że tańsze od wyprzedaży są szmateksy. 😈
Będę się streszczał,bo wiem że Pani tego nie wpuści. Jeżeli p.Walewska była gwiazdą tego spektaklu, to dlaczego nie było braw po arii „Stride la vampa”, ani w sobotę,ani we wtorek (choć dyrygent zrobił długą przerwę), a w niedzielę po występie p.Rehlis wybuchła burza oklasków. Poza tym po premierze dłuższe brawa niż p.Walewska dostał tenor p.Rutkowski. Albo Pani przysnęła na spektaklu, albo ……….
P.S. A na bankiecie znowu z tym plecakiem….
Pobutka.
Jak ten czas leci….
45 lat od premiery filmu Romana Polanskiego „Rosemery’s Baby”
____________________________________________
http://www.youtube.com/watch?v=Ri6uUmEhN40
Pani Kierowniczko, co się dzieje z dodatkiem do Polityki dotyczącym TW-ON?
Dzień dobry 🙂
Wojtek – jest w dzisiejszym numerze 🙂
tek – witam. Dlaczego miałabym nie wpuścić – przecież post nie jest obraźliwy (z wyjątkiem, hm, suponowania, że może przysnęłam na spektaklu – to może się zdarzyć każdemu, ale akurat nie mnie w tym momencie). Ja nie mierzę kreacji śpiewaka brawami, wiele razy zdarzało mi się słyszeć wielkie brawa dla kogoś, kto śpiewał okropnie – i co z tego? Od razu zaznaczam, że nie jest to przypadek p. Rutkowskiego – co prawda w sobotę mniej mi się podobał niż np. w Berlinie w roli Leńskiego (o czym tu kiedyś wspominałam), ale innym mógł podobać się bardziej. Natomiast Pani Agnieszki nie słyszałam (czego żałuję) i bardzo się cieszę, że tak wspaniale jej poszło.
Co do braku oklasków po Stride la vampa – w sobotę odebrałam to tak, że po prostu akcja natychmiast poszła dalej, żadnej przerwy nie było, widziałam, że ludzie zbierali się do oklasków, ale przecież trwał dalej dialog z Manrikiem, a na koniec sceny jeszcze chór. Jak było we wtorek – nie wiem.
Co do oceny, kieruję się przede wszystkim własnym uchem. Można oczywiście mieć inny gust, czemu nie? 🙂
A może Kraków po pamiętnym wypadku już tak nie lubi Walewskiej? 😛
Co zaś do plecaczka, uznaję to za Pana problem. Jest on mniejszy od niejednej damskiej torebki.
Leński w Berlinie – to było ponad rok temu:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/2012/02/19/oniegin-a-la-freyer/
Oklaski jako miernik jakości artystycznej są bardzo zawodne. Szczególnie w Polsce na premierach, na które zaprasza się różnych VIP-ów. Osobiście nigdy nie słyszałem pani Walewskiej na żywo. W TV robiła na mnie kiepskie wrażenie. Ale wydawała się bardzo energiczna i bardzo ekspresyjna. Wierzę więc, że jako Azucena mogła być dobra. Zastanawiam się, czy można komuś wytykać, że coś się podobało bardziej, a ci innego mniej. Wydaje się to absurdalne, Rzymianie nawet ukuli jakieś powiedzenie na ten temat. Od profesjonalnego recenzenta wyga się obiektywizmu, ale dotyczy to oceny konkretnych elementów. Inaczej mówiąc wartości technicznej. Jeżeli ktoś twierdzi, że było cudowne wysokie C gdy w rzeczywistości wyszedł falsecik, można protestować. Ale ocena za wrażenia artystyczne jest chyba całkowicie dowolna, uzależniona od indywidualnego gustu czyli non disputandum.
W Filharmoniach klaszczą czasem mniej, czasem więcej. Ponoć siła oklasków w Filharmonii Kaszubskiej w Wejherowie pobiła wszelkie rekordy, gdy w czasie występu pana Malickiego et consortes wyeksponowano skąpo ubrane panie pięknie grające. Nie mam nic przeciwko panu Malickiemu, podziwiam jego cyrkową sprawność w grze na fortepianie i dowcipne pomysły muzyczne, które jednak ostatnio zdryfowały w niebezpieczne smakowo strony. Jednak wyżej stawiam wiele wysłuchanych przeze mnie wykonań filharmonicznych oklaskiwanych znacznie słabiej. Nikt nie pyta z przekąsem, dlaczego Pasja Janowa w wykonaniu belgijsko-holenderskim w Filharmonii Bałtyckiej była słabiej oklaskiwana niż Malicki w Wejherowie.
Przepraszam, chyba różne VIPy powinno być.
tek 0:08
Miło słyszeć,że Agnieszka Rehlis tak się podobała.Pamiętam ją jeszcze z czasów wrocławskich i zawsze poluję na jej występy we Wrocławiu (ostatnio w maju w „Requiem Polskim” Pendereckiego), a z kolei Arnold Rutkowski to bezdyskusyjnie najlepszy tenor jakiego za mojej pamięci mieliśmy w tutejszej operze.
Co zaś tyczy plecaczka,to po pierwsze – był to temat swego czasu szeroko dyskutowany na tym forum, sprowokowany przez samozwańczego eksperta od savoir-vivre’u, a po drugie – jeśli już ten temat tak Pana nurtuje – wyjaśniam,jako właścicielka sporej ilości torebek, że damskie torebki mogą być różnie noszone (np. w ręce, pod pachą,na jednym ramieniu,na obu) i mieć bardzo różny kształt (tzw. listonoszka, koperta,worek,kuferek,plecaczek itp.itd.), zawsze przy tym pozostając TOREBKĄ :
http://allegro.pl/damska-torba-plecak-oryginalny-fason-9-kolorow-i3245656439.html
Gospodyni tego bloga akurat preferuje torebki w kształcie plecaczka,co popieram,bo są wygodne i zdrowe (a na bankiecie akurat szczególnie wskazane,bo obie ręce wolne ). Chacun à son goût,jak śpiewa książę Orlovsky. I wypada tylko zgodzić się przedostatnim wpisem Gospodyni ( @PK 9:14 ) – to Pana problem.
Łączę wyrazy szacunku itd…
Czy wypadek w Krakowie to zasłabnięcie na premierze Carmen?
Agnieszka była nadzwyczajna w Zamku Sinobrodego w Poznaniu, podobnie zresztą jak Robert Gierlach (że o orkiestrze i Łukaszu Borowiczu nie wspomnę). Prowadzili ze sobą wzorowy, operowy „dialog”, aż iskry szły.
Coś dla Tek(a)
http://www.bing.com/images/search?q=torebka+plecak&qpvt=torebka+plecak&FORM=IGRE#x0y0
Ja w Krakowie miałam – już nie pamiętam – prawdopodobnie ten:
https://picasaweb.google.com/110943463575579253179/Plecaczek#5619936235253356834
albo inny, troszkę mniejszy rozmiarami, ale podobny.
Tak, chodziło mi o zasłabnięcie w Carmen – nawet był tu powyżej taki głos (@degustibus), że Walewska wezwaniem karetki przykryła wtedy swoją niedyspozycję… Ech, ludzie, ludziska.
Przykład z Filharmonią w Wejherowie – bezcenny 😆
Tak, czytałem parę dni temu, jakoś mi wyleciało. Wydaje mi się, że 3 lata temu nikt nie sugerował czegoś takiego jak degustibus. Znając nasz światek nie zdziwiłbym się jednak. Po sąsiedztwie dopiero co było o kuchni japońskiej i były uwagi na temat Japończyków jako najokrutniejszego narodu świata. A jak nazwać takie uwagi na temat kogoś, kto ma dolegliwości powodujące zagrożenie życia. Brak odpowiedzialności za słowo też bywa okrutny.
Tego „Zamku Sinobrodego” to zazdroszczę tym,którzy słyszeli. Agnieszkę Rehlis (jako Martę ) i Roberta Gierlacha (Mefisto) miałam okazję podziwiać zeszłego lata w „Fauście” Radziwiłła :
http://www.dolinapalacow.pl/Obsada.html
To taki singspiel,który książę pan był łaskaw skomponować do oryginalnego tekstu Goethego ( podobno Goethe pod wpływem tej muzyki jeszcze to i owo dopisał). Wystawienie na dziedzińcu pałacu w Wojanowie było wydarzeniem jednorazowym,później jeszcze tylko powtórzonym w wersji koncertowej w czasie Festiwalu Świętogórskiego w Gostyniu (chyba ta sama obsada solistów, inny chór). Warunki wystawienia były specyficzne – jak zwykle w przypadku widowisk plenerowych – większy nacisk położono na warstwę wizualną ( teatr pantomimy,gdzie każda postać śpiewająca miała swoje alter ego – tancerza ), poza tym jak to w podgórskiej okolicy, po gorącym dniu nastał bardzo chłodny wieczór (o innych nieprzewidzianych atrakcjach nie wspomnę) więc sądzę, że śpiewacy nie wspominają tego spektaklu ze szczególnym sentymentem, choć dali z siebie wszystko. Zwłaszcza Mefisto był powalający.Głosowo i wizualnie 😉
Tak, Pani Kierowniczko, istotnie bezcenny przykład. Zwłaszcza, że wstęp był na krzywy ryj i wielu spragnionych sztuki wysokiej się nie dopchało. 👿
Musze zrobić chyba jakiś użytek z dzidy.
Ja do tej Doliny Pałaców niestety nie mogłam pojechać i bardzo tego żałuję. Żałowałam głównie z powodów krajobrazowych 😉 ale widzę, że i z powodów muzycznych należało…
Krajobrazy czekają na Panią Kierowniczkę o każdej porze 🙂 http://www.festivaldellarte.eu/pl/galeria.html
No chyba że powstanie więcej takich cudów architektury jak pewien monstrualny hotel w Karpaczu,zza którego już nic nie widać i to bez względu na to,od której strony miasta patrzymy 🙁
A co do walorów muzycznych,to rzecz raczej ciekawostkowa,myślę że do stałego repertuaru operowego jednak nie wróci,bo ludzkość słabo przyswaja konwencję singspielu z dużymi partiami tekstu mówionego w języku obcem. Jakby co,mam na płytce,bo organizatorzy nagrali DVD 😉
To przy okazji chętnie 🙂
A do tych pięknych miejsc trzeba pewnie samochodem jeździć; niestety nie jestem samochodowa.
Odległości między pałacami są obliczone na powóz konny – państwo prowadzili tam nader ożywione życie towarzyskie.
W dzisiejszych realiach rower też wystarczy ( i nie trzeba zabierać go z Warszawy 😉 ), niektórzy zwiedzają perpedesem, a dla wygodniejszych kursuje chyba komunikacja z Jeleniej Góry 🙂
@ ozzy 8:05
A biegnie,biegnie ten czas jak zwariowany i to coraz szybciej…
Kilka dni temu byłam na spotkaniu mojej klasy maturalnej.Gdzieś nad ranem z głębokiej niepamięci wróciła do nas piosenka,zaczynająca się od słów „Już szumią kasztany i pachnie już wiosną…” , a potem „O niebieskim pachnącym groszku” do wiersza Trzebińskiego.
Dlaczego o tym wspominam?Wczoraj,11 czerwca,minęło 41 lat od tragicznej śmierci Andrzeja Nardellego :
http://www.youtube.com/watch?v=WpvFN0ivvo8
No,jeśli dzisiaj tusz mi się rozmaże,to zupełnie z innych powodów niż wczoraj. „…Stoisz mi w oczach jak łzy „… 🙁
Niestety, ew-ko, to jedyny znany dzisiaj przepis na wieczną młodość…
Ad Piotr Kamiński 11 czerwca o godz. 22:23
Szanowny Panie Piotrze,
wzrusza mnie i jednocześnie rozbawia Pana chęć komentowania moich wypowiedzi.
Rozbawia to delikatne nakłuwanie klakierstwa, wzrusza jakże elegancka forma.
Z poważaniem
klakier
Ojej! Wpadłem z dwoma linkami do „otchłani”.
Bardzo przepraszam Panią Kierowniczkę.
Teraz na dwie części:
Cyganka, cyganka…
Ten Verdi to miał chyba słabość do cyganek.
Wspaniała Pia Tassinari w Balu Maskowym:
http://www.youtube.com/watch?v=iRQ_I34EjfM
I druga część:
Ale, a to nagranie jest też wspaniałym hitem:
A w liesnoj izbuszkie atamsza gadała na kartach:
http://www.youtube.com/watch?v=WeH5R0agC-I
Końcówka to nawet się łączy z pobudką liska z 9 czerwca.
Szanowny Panie Piotrze,
z jakiegoś mego zaprzeszłego pytania o to, „czy dawni śpiewacy nie przykładali się do nagrań bardziej niż współcześni’
– wyciął Pan owo „czy” i odpowiedział Pan na spreparowane przez siebie pytanie, że i ci współcześni się też przykładają i etcetera – sądzę, że pamięta Pan, co napisał.
Ja dobrze rozumiem, że jest ro rynek – kasę zgarnia ma ten, co ma większe grabie. I że media służą temu, co skuteczniej wskaże co, kto ma kupować.
Zarobić i można na starych nagraniach.
Ale mam takie wrażenie, że tamci śpiewacy oferowali i oferują towar bez tego „czy”, co je Pan wyciął.
Przepastne są archiwa jutubka
http://www.youtube.com/watch?v=WeH5R0agC-I
Z poważaniem
klakier
Tak po prawdzie Panie Piotrze, wszystko już zostało zaśpiewane
http://www.youtube.com/watch?v=uuzY_k-E-s8
i zagrane lepiej, gorzej.
No to może jednak Śmierć Operze?
Opery na pewno nie uratuje Misja Pani Kierowniczki ku barokowym dźwiękom.
@ klakier 11 czerwca o godz. 18:08
„Jeżeli założymy, że wykształcenie ma być narzędziem badawczym, pozwalającym na ocenę rzeczywistości, uzbrajającym człeka w sceptycyzm w stosunku do tego, co postrzega, to nie jest możliwe podleganie szarlatanerii.”
Niestety, posługiwanie się takimi narzędziami stało się w wśród salonowych intelektualistów niemodne i w efekcie współczesna filozofia stała się przedmiotem kpin ze strony ludzi myślących w sposób racjonalny. Oto próbka takiego humoru. Automatyczny generator postmodernistycznego wodolejstwa w wersji online – napisany przez jakiegoś dowcipnego ścislaka. Każdorazowe wciśnięcie klawisza F5 utworzy nowy tekst. http://www.elsewhere.org/pomo/http://www.elsewhere.org/pomo/
Szanowny Klakierze,
Nie bardzo rozumiem Pańską irytację. Niczego Panu nie „wyciąłem”. W cyklu „W Elblągu i w Warszawie” napisał Pan : „Zastanawiam się też nad czymś innym… tu nikle się znam… czy te XXwieczne rejestracje nie wymagały też od wykonawców szczególnej staranności.” Napisałem w odpowiedzi, że stawia Pan hipotezę. „Zastanawiam się, czy…” – to hipoteza.
Teraz zaś to Pan błędnie cytuje sam siebie: pisał Pan o „wykonawcach” (bo i ja pisałem o wszystkich specjalnościach), teraz zostali już tylko „śpiewacy”.
Moja odpowiedź na ówczesny Pański wpis pozostaje w mocy.
Pisze Pan też : „wszystko już zostało zaśpiewane i zagrane lepiej, gorzej.” Nie wszystko, akurat, ale bardzo dużo, jeżeli jednak nie uważa Pan, że w związku z tym należy przestać, a nie sądzę, żeby Pan tak uważał (choć wzmianka o „śmierci opery” mogłaby na to wskazywać), to mogę tylko powtórzyć co napisałem wcześniej: że to „wszystko” jest powszechnie dostępne i że należy się z tego uczyć.
Nie rozumiem też uwagi o „barokowych dźwiękach”. Historia opery ma 400 lat. Przez 150 lat ignorowaliśmy jej pierwsze 150 lat (ostatnie przedstawienie opery Haendla przed przerwą: 1754; pierwsze po przerwie: 1920). Dzisiaj zniknęły niemal te białe plamy (choć w polskich teatrach są wciąż olbrzymie). Można się z tego tylko cieszyć. Wbrew dyrdymałom naszych słoweńskich mędrców, nie ma żadnej przepaści między Monteverdim a Verdim, ani tym bardziej żadnej konkurencji, ani sprzeczności „albo-albo”.
Nie ma żadnej „muzyki dawnej”, co zawsze warto wrzasnąć jeszcze raz.
Łączę wyrazy szacunku
Ad Wielki Wódz 11 czerwca o godz. 22:42
Starzeję się – powoli me życie zamyka się w szufladkach z naklejonymi karteczkami – zapłacone rachunki, nie zapłacone rachunki, lekarstwa wzięte, lekarstwa niewzięte… no i tak dalej… bez szczegółów.
Miałem do tej pory taką szufladkę – bez etykiety.
Co do niej zagładłem’, to bez tej etykietki – nie wiadomo, załatwiona, nie załatwiona.
Dziś do mnie doszła, ożywiająca słabnące komórki, myśl – ” to postać z Janka Muzykanta”
Zacząłem szukać po googlach – stójkowy (rady swej krzepkości)?
A może…
W sieci jest wszystko:
http://www.youtube.com/watch?v=ISGLd-UYAnc
Drodzy Państwo! Polecam. Słyszałam w partii Azuceny panią Agnieszkę Rehlis – i moim zdaniem wypadła na „6” z plusem. Może czasem wkradło się jakby trochę zmęczenia czy zdenerwowania, ale na pewno jest perłą sama w sobie! Co do śpiewu Arnolda Rutkowskiego – wypadł znakomicie! Wspaniały głos, cudne piana, wysokie tony wchodziły jak w masło! Brawo – głos Mu wyszlachetniał – doskonale radził sobie zarówno w scenach bohaterskich, jak i lirycznych! Kolejne ukłony i podziękowania kieruję w stronę Leonory – Ewa Vesin była doskonała głosowo i przekonująca aktorsko. Obsada na miare premierowej i już światowego formatu! Dyrygent, orkiestra, chóry – boskie. Na plusy same zasłużył i Hrabia di Luna – czyli Litwin Dainius Stumbras. wróciłam z Krakowa zachwycona, wybiorę się raz jeszcze i to raz jeszcze będzię dla tej obsady, którą miałam przyjemność słuchać w dniu 12 czerwca.