Bach dla Buszmenów
…czy innego egzotycznego, oderwanego od świata plemienia. Taką misję wydawał się dziś przynosić do Filharmonii Narodowej Richard Egarr z Academy of Ancient Music. A przynajmniej takie wrażenie robiły jego wypowiedzi.
Tak to bywa, że dobrze jest skorzystać z okazji, żeby siedzieć cicho. Klawesynista i zarazem obecny szef zespołu przywitał warszawską publiczność słowami: Hello, everybody! Po czym nastąpiło tłumaczenie, że pojedyncza obsada, w jakiej grają, to właśnie skład prawdziwej orkiestry u Bacha. Po owej łopatologii pierwszy akord był wręcz wstrząsający w swym fałszu… ale muzycy w końcu jakoś wybrnęli i przebrnęli przez IV Suitę orkiestrową D-dur.
Po czym nastąpiła opowieść: co tu robić w Lipsku gdzieś koło 1730 r., kiedy pada deszcz? Najlepiej schronić się w Cafe Zimmermann. To była bardzo mała kawiarnia, warunki bardzo intymne… itd. itp., po drodze jeszcze tłumaczenie, że klawesyn ma nikły dźwięk, i wyjaśnienie, że tonacja E-dur oznacza słodycz, łagodność. Bez tej zapowiedzi nie dało się zagrać Koncertu E-dur?
Po przerwie zabrzmiało rozkoszne: Welcome back! i wytłumaczenie, że A-dur oznacza amoroso, ale fis-moll, w której jest druga część, to tonacja śmierci i cierpienia. Natomiast finał to polonez, ale nie taki, jak u Chopina, tylko z bagpipe (czyli dudami – gdzie je Egarr usłyszał, trudno zgadnąć). Koncert A-dur został zagrany nawet gorzej – choć Egarr nie jest przecież złym klawesynistą, to tym razem nieźle dawał po sąsiadach. Niech będzie, każdemu się zdarza.
Po tym wszystkim byłam niemal zaskoczona, że przed III Suitą D-dur nie nastąpiła opowieść np. że Aria na strunie G wcale nie jest na stronie G. No, ale zagrali – szczególnie duży plus dla trąbek, tym razem ani razu nie skiksowały. Ale czy to wystarczy?
Zespół, który przed 40 laty był legendą, dziś gra z entuzjazmem urzędników. Nie było jednak jakiegoś wielkiego obciachu. Krótko mówiąc, nie poczułam się ani wstrząśnięta, ani zmieszana.
Komentarze
Pobutka.
Komentarz był rzeczywiście żenujący – taki dla półidiotow – o tak, my tu wicie rozumicie z nasza elżbietańską 400 letnią tradycją oznajmiamy wam maluczkim …
Kiks był wstrząsający i wybrnęli, ale kiepsko. Klawesyn Egarra nie brzmiał wogóle (czy to był jakiś odrzut znanej współcześnie działającej firmy?)
(przypomina mi się żarcik – skąd masz ten odrzutowiec ? Z odrzutu :-), trąbki grały chaotycznie, a troje oboje się nie „wyrabiały” …
Kudy im do Wrocławskiej Orkiestry Barokowej ..
A kiedyś AoAM – to była klasa, za czasow Hogwooda, niekiedy Goodwina i – nie pamiętam – czy czasem Thurston Dart nie miał czasem na początku odrodzenia barokowego jakiś z nimi konszachtów
Wracając do podwarszawskiej wsi włączyłem radio (PR2 rzecz jasna) a tam tokuje Klaudia Baranowska i jakieś kocopały opowiada o Gouldzie powołując się na książkę „Sztuka fugi” popełnioną przez niejakiego Stefana Rajgera (sic!!!!)
Pomyśleć, że kiedyś przy PR istniała poradnia językowa
To dziecko pewnie nie wie nawet, jakiej narodowości jest Stefan Rieger 👿 Niezależnie od tego, że ma niemieckie nazwisko 😛 I nie mówiąc o tym, że i jego rodzice coś jednak znaczyli dla polskiej kultury muzycznej…
Klawesyn był zdecydowanie współczesny i niedorobiony, ale ogólnie sala Filharmonii Narodowej średnio się nadaje na koncerty muzyki barokowej.
To dziecko dziś prowadzi koncert w FN (będzie grać Dominik Plociński – k.w. Dworzaka – bardzo jestem ciekaw vs. niedawny Wispelway)
—-
siedząc w XVI rządku zastanawiałem się do jakiego wnętrza AoAM pasowałaby – na pewno bardziej jednak do kameralnej FN (na ale z kameralnej nie będzie tyle kasy), albo do doskonałego akustycznie S1, a pewnie najlepiej do nieistniejącego lipskiego Kaffehaus
—-
w dalszym ciągu nie lubię koncertów dyrygowanych od instrumentu klawiszowego. Bo to wtedy ni pies ni wydra (i dotyczy to oczywiście przypadku wczorajszego, ale również Barenboima, Andsnesa czy Anderszewskiego). Źle idzie dyrygowanie od fagotu (widziałem jak kiedyś facet machając tą rurą o dość dużym jednak momencie bezwładności mało sobie nie wbił ustnika do gardła). Obój, klarnet, flet – dużo lepiej. A najbardziej od skrzypeczek jak Boskowski czy Kabara ..
Też sobie wczoraj myślałam, że niewłaściwe miejsce dla muzyki. i niestety dziś mi też Bach nie gra w duszy, choć z reguły po koncertach gra 🙂
A jeśli chodzi o komentarze, nie przeszkadzały mi one wcale. Od kilku miesięcy regularnie spotykam się z ludźmi, którzy nie zajmują się muzyką, czy sztuką na co dzień, a do głupich zdecydowanie nie należą. Rozmawiając z nimi i o malarstwie i o różnych gatunkach muzycznych – zawsze z przewodnikiem z konkretnego tematu – zaskoczyło mnie to, że zadają najprostsze pytania, o których nawet bym nie pomyślała np. gdzie się podziała piąta linia w zapisie chorałowym?, albo jak ten z tyłu ( w orkiestrze symfonicznej), który nie widzi dyrygenta wie co ma robić?
Banalne, prawda? Problem właśnie polega na tym, że są ci, którzy wiedzą i ci, którzy jeszcze nie odkryli, że chcieliby wiedzieć. Widzę z doświadczenia, że jak mówi się o rzeczach trudnych prosto to budzi się i ciekawość i kolejne, już nie tak banalne pytania. Może więc wczoraj na sali był ktoś, kto sprawdzi jak wygląda „współczesna orkiestra”.
To może teraz ja. Nie będę zgłaszał żadnego votum sepatorum, bo nie jestem wschodzącą gwiazdą krytyki muzycznej. Po robotniczemu powiem.
Otóż to jest kwestia oczekiwań. Poszedłem tylko dlatego, że chciałem zobaczyć ten, a nie inny zespół jeszcze zanim umrę. Wszystko było na nie: i zajeżdżony repertuar, i przewymiarowana sala bez akustyki. Jak się uprzeć, to i z zespołu została przede wszystkim nazwa. A jednak poszedłem i dostałem to, czego się spodziewałem.
Granie muzyki rozrywkowej Bacha w pojedynczej obsadzie to dobra rzecz. Kiedy 30 lat temu Goebel zagrał w ten sposób suity, była to, według krytyki, Sodomia z Gomorią. Teraz nie wywołuje emocji i to jest w porządku, można tak, można inaczej, byle dobrze i bez walenia masą po uszach. Niestety, granie tego po filharmoniach, gdzie masą trzeba walić, żeby czymś wypełnić przestrzeń z wiszącymi żyrandolami, to nie jest najlepszy pomysł, ani nawet dobry. Niewykonalne. Znalazłoby się w Warszawie lepsze miejsce, tylko pewnie z biletami po 6 stów, bardzo dziękuję. Na przykład kawiarnia w hotelu Bristol, gdzie słuchałem kiedyś bardzo głośnej muzyki wśród szczęku sztućców, tam by było dobrze i zgodnie z duchem, o którym opowiadał kolega kierownik. W każdym razie tego powinno się słuchać z odległości góra 15 metrów. Gdyby Bach chciał nagłośnić salę, to by inaczej napisał, nie takie rzeczy się robiło, na opery w jego czasach wpuszczali po 2 tysiące ludzi i wszystko było słychać, a doktoratów z akustyki jeszcze wtedy nie dawali (teraz też byle komu nie powinni, ale już ani słowa o architekturze).
No. Więc dostałem, zgodnie z oczekiwaniami, dość rozrzedzony dźwięk. Męczyło, owszem, bo nie dało się zrobić głośniej, ale nie aż tak, żebym uważał wieczór za stracony. Legenda wypadła blado, choć sprawnie. Mój prywatny test jakości, pod nazwą „czy te tańce da się zatańczyć”, wypadł ogólnie pozytywnie (nie żebym zaraz tańczył, ale dałoby się). Wyrazy uznania dla fagocistki, uczciwie zapracowała na wypłatę. Jedna z oboistek chyba jest na stażu i nic jej nie płacą, chudziutkie biedactwo, pewnie nie dojada, to jak ma dąć?
Co zaś do części mówionej, to nie odebrałem tego jako pogadanki dla dzikich. To znaczy owszem, tak, ale nie specjalnie na nasz rynek, tylko w ogóle na objazdowa chałturę z podstawowym repertuarem, nieważne, Warszawa czy Wagadoogoo. My wiemy, ale większość nie wie i jak przeczyta „koncert” i „orkiestra”, to ma oczekiwania. A jak ktoś jest ofiarą szkolnictwa muzycznego, to w ogóle czeka go szok kulturowy, więc może i dobrze, że kierownik stara się uprzedzić fakty. Forma taka sobie, zgadzam się. I tak nie do wszystkich dotarło, że to będzie rozrywkowa muzyka i na siłę, z przyzwyczajenia, Przeżywali. Taki na przykład młody człowiek dwa rzędy i trochę w lewo przed Panią Kierowniczką*, jak tylko zaczynali grać, stawał się rzeźbą „Młodzieniec dotykający Absolutu” i trwał tak do ostatniego dźwięku. Nawet podczas strojenia raz się przekształcił, ale zreflektował się po dłuższej chwili. PRZECIEŻ TO BACH. 😎
* miejsce na balkonie ma wady i zalety
Coś podejrzanie zgodnie wszyscy mówimy. Spisek? 😈
Ojtam ojtam, Wodzu, co jest złego we wsłuchiwaniu się w Bacha? Każdy słucha po swojemu. Jeden się giba, drugi siedzi nieruchomo.
Marzeno – ja wiem, że nie wszyscy wiedzą wszystko. Ale u nas do FN raczej większość z tych, co chodzą, podstawowe rzeczy wie. Mnie się gadki „kolegi kierownika” nie podobały, bo były po prostu infantylne.
Marzenie,
co przyciąga ludzi do ?
Konieczność pokazania się ?
Bo banki i inne takie sponsorują bilety i jest za free .. ?
Bo bilety są drogie, a to oznacza, że przyjeżdża znakomitość ?
Bo bilety są drogie, a to oznacza, że znajdziemy się wśród „swojej klasy” i spotkamy znajomych ?
Bo gra jeden z naszych rodaków (ostatnio na sali przewagę miała nacja fińska) ?
Ale większość stanowią normalni melomani (po 40 latach bywania w FN rozpoznaję już całkiem dużo twarzy), którym taka gadka szmatka (do niczego nie jest potrzebna. To już wolę Filharmonię Uśmiechu 🙂
Ja wczoraj miałem iść na Cud Ingolfa, ale klient inaczej zorganizował mi wieczór.
Gadki przed utworem można dać, no. Peter Gabriel też tłumaczył (po raz siedemsetny pewnie) kim był Stephen Biko, tylko trzeba się postarać, żeby nie brzmiało infantylnie, no.
Dla laika totalnego Edur czy Cedur żadna różnica, ale czegoś zawsze się dowie o charakterze muzyki.
Podsłuchiwałem sobie ostatnio Musica Alta Ripa natomiast i ładnie to brzmi, klarownie.
A może ktoś by wreszcie (z doktoratem z akustyki lub bez – wszystko jedno) coś zrobił ze świątynią na Jasnej?
Obawiam się, że tam nie akustyk jest potrzebny, tylko taki dźwig z żelazną gruchą. A potem zbudować od początku, porządnie. 😎
Właśnie że nie.
Dyskretne „ustroje akustyczne”, podnieść stopniowo fotele. Nie wierzę, że niedasie.
„To dziecko dziś prowadzi koncert w FN (będzie grać Dominik Plociński – k.w. Dworzaka – bardzo jestem ciekaw vs. niedawny Wispelway)”.
Drogi lesiu, o ile mi wiadomo, Dominik PŁOCIŃSKI zagra dziś jednak wiolonczelowy Schumanna, a koncert poprowadzi Wojciech SEMERAU-SIEMIANOWSKI (w samej rzeczy dziecko, skoro niedawno skończył trzydziestkę). Nb. Pieter WISPELWEY nagrał owo Schumannowskie arcydzieło już 17 lat temu, więc możliwe są nawet bardziej bezpośrednie porównania, niż z Elgarem sprzed paru dni.
Zapewniam Cię również, że w kwestii poprawnej wymowy niektórych obcych nazwisk, w tym zwłaszcza właściwego akcentowania, nawet najlepsza z tutejszych poradni językowych okazać się może absolutnie bezradna.
Zauważmy przy okazji, że imię Riegera zostało wczoraj wymówione najzupełniej z polska (żadnego tam „Sztefana”…), czyli – pominąwszy drobną wpadkę z przestawieniem liter w nazwisku – wygląda, że zapowiadająca miała jednak świadomość rodzimości tego znakomitego autora.
Zdobądźmy się zatem choć na krztynę tolerancji, w końcu NOBODY’S PERFECT.
Ja na przykład nie słyszałem dotąd słowa ‚kocopały’; znaczenia mogę się więc tylko domyślać, ale brzmią te kocopały bardzo sympatycznie, a nawet nieco tajemniczo (zwłaszcza gdy dotyczą G.G.).
Łączę, lesiu, ukłony!
zaiste – Schumanna, dobrze żeś sprostował, bobym się dziwił, że Dworzak dzisiaj idzie jakoś inaczej ..
—
przepraszam za wprowadzenie
bądź tolerancyjny – proszę 🙂
Baczność Sztefanie 🙂
W sumie chyba jestem, w każdym razie staram się nieustająco.
Z latami coraz łatwiej wybacza się innym błędy, a rosnąca (czy wręcz pęczniejąca) świadomość własnej niedoskonałości tylko w tym pomaga.
Ja słyszałam o kocopołach, nie o kocopałach 😉
„Dziecko” to pewnie było o Klaudii Baranowskiej, która zapewne miała prowadzić transmisję – nie wiem, bo zajmowałam się czymś innym.
Byłam w synagodze na koncercie inauguracyjnym V Nowej Muzyki Żydowskiej. Grał Fortuna Etno Quartet – wbrew nazwie jak najbardziej jazzowy; program Zakhaar (który jednocześnie ukazał się na płycie) miał nawiązywać do muzyki żydowskiej, a nawiązywał dosłownie tylko na początku, przez cytat ze znanej piosenki Ojfn pripeczik. Później już tylko było może coś z nastroju, a później był po prostu jazz. Ciekawy skład: trąbka (Maciej Fortuna), puzon lub akordeon (Piotr Banyś), basklarnet lub saksofony (Jakub Skowroński) oraz perkusja (Bartłomiej Oleś).
O festiwalu więcej tutaj: http://nowamuzykazydowska.pl/
Jutro natomiast jadę do Łodzi, żeby posłuchać innego wiolonczelisty Dominika P. – czyli Połońskiego. Będzie grał jeden ze specjalnie napisanych dla niego utworów, którego jeszcze nie słyszałam: Four Darks in Red Dariusza Przybylskiego (tytuł nawiązuje do Marka Rothko).
Pobutka.
Jazzowe i gorące dzień dobry 🙂 Mamy wreszcie lato…
Zaniedługo ruszam w teren.
Ależ drogi Ścichapęku – ja też się staram jak mogę…
Zezłościłem się wtedy wielce, bo wspomniana książka ukazała się za moim również – choć bardzo skromnym – udziałem.
Wczoraj dziecko prezentowało program i wykonawców sensownie i prezentowało się bardzo ładnie na estradzie.
Wyjątkowo spodobał mi się dyrygent Wojciech Semerau-Siemianowski – precyzja i elegancja gestu.
Wiolonczelista chyba nie miał najlepszego dnia (piszę to z poprawką na Twoją betryzacyjną reprymendę 🙂
Sinfonia Iuventus grała może trochę mniej precyzyjnie niż pod wodzą swojego szefa, ale też i mniej nerwowo ..
Książka, drogi lesiu, zaiste fascynująca, choć czytałem ją już dość dawno (może pora wrócić…).
Z innymi uwagami też trudno się nie zgodzić. Dziecko profesjonalne i skupione (a do tego czarujące); jedynie nagłośnienie sali FN znowu szwankowało, był jakiś pogłos utrudniający rozumienie poszczególnych słów, przynajmniej z mego miejsca (3. rząd parteru).
Wiolonczelowy Schumanna niestety mocno rozczarowujący. Żeby oddać owemu dziełu sprawiedliwość, solista musi mieć naprawdę coś ważnego do powiedzenia, a w wielu miejscach nawet do wyśpiewania. Na razie to bardziej mierzenie sił na zamiary.
Ale już i Hebrydów, i Czwartej Beecia słuchało się bez znużenia, zabrzmiały te doskonale znane utwory przekonująco i świeżo. Bisów wszakże nie było, były za to oklaski między częściami LvB (bo gdzie indziej się nie dało).
Te oklaski między częściami to zapewne za sprawą stanowiących większość publiczności wytrawnych melomanów, którym słowo wprowadzające nie jest do niczego potrzebne?
Chyba czas zejść na ziemię. Znam się na tym, bo zawsze tu twardo stałem. Zapraszam. 🙂
Przy okazji wzmiankowanej betryzacji – z Lemowego słownika zawsze też podobała mi się wyszalnia.
Pomarzmy: gdyby tak – poszerzywszy nieco pole znaczeniowe tego terminu – stworzyć specjalne miejsca (nieczynne lotniska itp.), gdzie wszyscy ci nadaktywni motocykliści bez skrępowania mogliby uprawiać swe szaleńcze wyścigi – zamiast, niemożebnie hałasując, późnowieczorną czy nocną porą pruć na jednym kole po Marszałkowskiej i nie tylko (policja oczywiście od lat bezradna…).
WW, publiczność koncertów SI różni się od tej ze środy w FN. To najczęściej rodziny młodych orkiestrowiczow, które niekoniecznie są koncertowymi bywalcami. Na koncerty muzyki dawnej zwykle chodzą ci, którzy ją znają i kochają. Były tam oklaski między częściami? No właśnie.
A lemolubów na tym blogu całkiem niemało, łącznie ze mną 😉 Koncepcja wyszalni też mi się zawsze bardzo podobała – oj, przydałaby się taka wyszalnia od czasu do czasu…
Pani Kierowniczka trafiła – jak zwykle w sedno !
Pozwolę sobie tylko dodać, że w czwartki od niepamiętnych czasów odbywały się tzw. koncerty dla młodzieży. Teraz to się nazywa inaczej, ale tradycja została. Widać cale grupy młodych skupione wokół swych opiekunów.
I oklaski zaczynały się właśnie od tych, którzy pierwszy raz. A jak już jeden klaśnie to reszta – odruchowo – tyż.
Pamiętam, że Róża Światczyńska w bardzo delikatnych słowach umiała poprosić by między częściami nie klaskano (i skutkowało)
To są jeszcze jakieś nieczynne lotniska ?
przecież na fali lokalnych ambicji buduje się wciąż następne nowe ..
Czy trzeba czy nie…
Ideologię niezbędności się dorobi ..
W czwartej zawsze czekam z niepokojem na pasaż fagotu w czwartej..
Natomiast Hebrydy – rzeczywiście bez zarzutu. Uwielbiam ją
Lesiu, to jest właśnie odpowiedź: jak się coś z tego wykwitu lokalnych ambicji nie nada dla aeroplanów (bo np. mieszali cement nie ci, co powinni), to może wystarczy właśnie dla wielbicieli motocykli tudzież zwiększonych dawek adrenaliny.
A fagotowego pasażu, jak się czuje niedosyt, zawsze można dosłuchać w którymś z nagrań studyjnych (ostatnio np. zachwyciła mnie interpretacja Chailly’ego z Gewandhausorchester, zarejestrowana dokładnie pięć lat temu). Co do wczorajszego zgoda, choć może też nie wymagajmy cudów: w końcu nie każdy jest Azzolinim… Ale ogólnie było ciekawie.
Prośba o nieklaskanie między częściami? Słuszne i zbawienne – mógłby ją zresztą wygłaszać (po polsku i angielsku) nagrany lektor przy okazji prośby o wyłączenie komórek.
Jeszcze informacja: jeśli ktoś nie widział filmu „Minkowski. Saga” (lub nawet widział, lecz chciał tę przyjemność powtórzyć), to w przyszły piątek, 30 maja o 20.50 pokaże go – pierwszy raz w TV – stacja PLANETE+.
Dobry wieczór mówię na początek mej pierwszej wypowiedzi.
Nie znam tu nikogo, nieuczony w muzycznych teoriach jestem, nie aspiruję i nie pretenduję, a grać umiem tylko dzik jest dziki na flecie prostym oraz starego niedźwiedzia na cymbałkach. Wiem jednak, że autentycznie kocham muzykę, wielu koncertów w życiu wysłuchałem (i w „żyrandolowych” salach i w podziemnych, niszowych spelunach), głębokich wzruszeń zaznałem i niechże mi Państwo wybaczą słów tych nieporadną prostotę i odrobinę pensjonarskiej egzaltacji.
Trafiam tu od czasu do czasu na wątki różnorakie i milczę sobie zazwyczaj potulnie, może z wrodzonej nieśmiałości, a może z nabytego lenistwa, choć swoje przecież myślę. Dziś jednak, przeczytawszy kolejne komentarze tych samych osób, już zdzierżyć nie mogę. To dziecko w radiu nazwisko przekręciło, a ten to się nadymał i przeżywał, a nie powinien, a ten znów ze sceny nam objaśnił, co my od chwili poczęcia już tak dobrze wiemy. No i klaskali pomiędzy te rodziny przypadkowe, te managery korporacyjne na miejscach sponsorowanych, powietrze nam tylko psują.
Czyż Państwo nie widzą, przy całej swojej błyskotliwej inteligencji, jak strasznie tu duszno, jak okropnie dulsko, jak szowinistycznie, jak protekcjonalnie, jak koteryjnie ? Czyż to Państwu nie przeszkadza ? A może tak krzywe zwierciadełko na siebie skierować od czasu do czasu, własną śmiesznością się rozśmieszyć, z dystansu absurdalność niepodważalnych sądów dostrzec ?
Zadziwiony, że mi się chciało, czmycham tymczasem pod kołdrę i kończę mą wypowiedź staropolskim dobranoc Państwu.
Łukasz – witam. Dobrze, że się Panu chciało napisać – mnie również będzie się chciało odpowiedzieć.
„To dziecko” – może zbyt protekcjonalnie, jest to jednak w końcu osoba od kilku już lat pracująca w Polskim Radiu, a na dodatek absolwentka muzykologii. Osobiście nic do tej sympatycznej osoby nie mam, ale taka pomyłka w nazwisku, i to znanym zarówno w historii muzyki polskiej (rodzice Stefana Riegera: Adam Rieger, zasłużony muzykolog, pedagog i redaktor nut, oraz Maria Bilińska-Riegerowa, ceniona pianistka), jak i rozsławionym przez samego autora fundamentalnej książki o Gouldzie oraz długoletniego dziennikarza Polskiej Sekcji RFI (pisywał też regularnie do „Tygodnika Powszechnego”), byłaby wybaczalna, gdyby dotyczyła kogoś takiego jak Pan, kto nie ma obowiązku tego wszystkiego wiedzieć. W tym wypadku – nie. Można przecież, u licha, nawet jak się nie wie, zapytać kogoś, jak się nazwisko wymawia. Sama znałam takich redaktorów w Polskim Radiu, którzy ZAWSZE się upewniali.
Że ktoś na koncercie się nadymał i przeżywał – tu się zgodzę, że uwaga była protekcjonalna, zareagowałam zresztą na nią – lekko, bo taka jest konwencja blogu.
Że ktoś ze sceny opowiadał – ja oceniłam przede wszystkim sposób, w jaki to robił. Proszę wybaczyć, ale jeśli ktoś przed koncertem muzyki dawnej wita mnie „hello, everybody”, no to przepraszam, ale jestem ugotowana na resztę koncertu i nie ja jedna. To był dopiero protekcjonalizm, te opowiastki. Można to naprawdę robić trochę inaczej, jeśli już się musi.
O oklaskach między częściami rozmawialiśmy tu wielokrotnie, również o tym, że kiedyś było to zwyczajem, nawet za czasów młodego Chopina. Gdzieś pod koniec XIX wieku chyba ustalono, że to jednak rozprasza i przeszkadza w odbiorze całego wieloczęściowego utworu, np. symfonii. Wybija z nastroju, nie pozwala docenić formy i kontrastów, jakie zbudował kompozytor. Warto więc, jak tu postuluje ścichapęk, ogłaszać przed koncertem, aby nie klaskać miedzy częściami, ponieważ utwór jest całością. No, chyba że konwencja koncertu jest lżejsza.
A tu, proszę wybaczyć, nie jest ani dulsko, ani szowinistycznie, ani koteryjnie. Dawano tu głos bardzo różnym poglądom (poza jawnym hejterstwem, to jest od razu kasowane), dyskutowano zawzięcie – i wie to każdy, kto dłuzej tu zagląda. A jeżeli Pan uważa, że „niepodważalne sądy” są absurdalne… cóż, pozostawię to bez komentarza. Pozdrawiam.
Cieszyło mnie w swoim czasie, że W.G. po latach znalazł się w spisie szkolnych lektur, ale jak widać skutki tej światłej decyzji bywają rozmaite…
Nie wiem, ścichapęku, czy to wina akurat Gombrowicza, raczej „myślę, że wątpię”. Zauważam w ogóle już od dłuższego czasu, że ludzie zrobili się strasznie nieodporni na uwagi, i to w jakiejkolwiek dziedzinie. Wciąż na kolejnych blogach (fejsu, jak wiadomo, z premedytacją nie używam) czytam, jak jeden na drugiego, drugi na trzeciego, trzeci na dziesiątego się złości, że go „potraktował protekcjonalnie”, gdy tamten tylko zwrócił drobną uwagę. To jest część większej całości, tego wrzeszczenia na siebie w telewizorach („ja panu nie przerywałem”), tego wyzywania się nawzajem bez powodu. Smutno się robi, bo dziś już można powiedzieć każdą bzdurę i może ona być usprawiedliwiana, bo przecież mamy wolność słowa, więc również wolność do głoszenia bzdur. Z drugiej strony wiadomo, że demokracja jest ustrojem wadliwym, ale lepszego nie znamy. Coś za coś. I kwadratura koła zarazem.
Wina to oczywiście ani Gombrowicza, ani nawet Tuska; napisałem żartem (niestety emotikony jakoś mi nie wchodzą, co zubaża paletę), bo inspiracja i stylizacja wydają się oczywiste. Może więc pod tą kołdrą powstanie kiedyś nowy Trans-Atlantyk, kto wie…
Na razie wszakże autor tak się najwyraźniej upoił formalnymi walorami swego tekstu, że zapomniał o sensie i, krótko mówiąc, zaczął zwyczajnie kocopolić (uczymy się, uczymy!).
Dulszczyzna? Szowinizm…? Tutaj???
„[…] choć swoje przecież myślę”. Doceniamy skromność, gratulujemy, lecz zachęcamy jednak do dalszego wysiłku.
Nie byłam na koncercie z Egarrem-mówcą, ale tak na czuja osoby zamieszkującej Wielką Brytanię od pół dekady mogę powiedzieć, że ‚oni tak mają’. Im wyżej postawiony człowiek, tym prościej mówi. Musi być obowiązkowy dowcipas w drugim akapicie przemowy, żeby mówca był uznany za cool – gościa. Nawet w kazaniach w kościele tak bywa. Musi być prosto jak do dzieci. Żebyście Państwo słyszeli jak czasami infantylnie lekarze mówią do pacjentów. Trochę to wynika z kampanii na rzecz uproszczenia języka, jaka tu miała miejsce bodaj w latach 80. Trochę, jak bym to nazwała, z mentalności nadopiekuńczej, co się tyczy łopatologicznych etykietek na produktach spożywczych i tendencji do formułowania narodowych wytycznych na każdy temat – od karmienia piersią do montowania detektorów tlenku węgla. Pozdrawiam serdecznie.
Dzięki, Jolu, za wyjaśnienie – myślałam, że to tylko w Ameryce tak się dzieje, ale jak widać to się rozprzestrzenia.
Zapowiadanie koncertów to oczywiście nic nowego, w Niemczech robią to od dawna, tyle że Niemcy robią to na serio i traktują jako okazję do dokształcenia się. I zwykle „pogadanki” są oddzielnie, przed koncertem. W Londynie zresztą też byłam na podobnych „wstępach” do koncertów (w Southbank Centre) i też nie było infantylnie, no, ale to poważne miejsce.
Szanowna Pani Doroto, uprzejmie dziękuję za obszerną i rzeczową odpowiedź – gotów przyjąć ją byłem do tzw. akceptującej wiadomości. Tak na marginesie: Riegera kojarzę właśnie z „TP”, a konkretnie z niezwykle ciekawej debaty nt. muzyki dwudziestowiecznej, która przetoczyła się na tamtych łamach jakieś dziesięć lat temu.
Dalsze wpisy zdają się jednak potwierdzać – przynajmniej częściowo – moją diagnozę i to one są powodem, dla których klecę te kilka relatywnie prostych zdań (by Pan ścichapęk już się tropów doszukiwać nie musiał ani też zastanawiać jaka to jeszcze lektura krzywdę mi wyrządziła).
Pani Dorota rytualnie i, delikatnie mówiąc, nieodkrywczo załamała ręce nad poziomem debaty w mediach elektronicznych. Jak to się ma do mojego wpisu – nijak pojąć nie mogę. Powodem mojej interwencji nie była wszak jakaś osobista uraza, bo też i Państwa uwagi nie odnosiły się do mnie ani do moich koncertowych zachowań (przysięgam na moje cymbałki, żem pomiędzy częściami nigdy nie klaskał ani nawet min egzaltowanych nie stroił). Zirytował mnie natomiast ów częsty tu ton wiedzących lepiej i poklepujących się nawzajem po plecach, połączony z brakiem gotowości do zawieszenia choćby na chwilę własnego poglądu, by się „innym ubogacić” (tak, tak, Panie ścichapęku, to już nie WG, to fraza raczej z podręcznika homiletyki), a także – owszem – protekcjonalizm, silnie obecny również w ostatnich Państwa wpisach. Jednym słowem coś, co na swój użytek nazywam „dulszczyzną wyższego rzędu”, a co poważnie utrudnia przekłucie balonu samozadowolenia. Wyklucza autoironię, dystans, pokorę wobec własnej niewiedzy, ciekawość odmiennych poglądów – przymioty, które staram się kultywować, choć niewdzięczne to ćwiczenie: tylko czasem czuję się ubogacony; częściej jedynie naoglądam się kolorowych piór w ogonach natychmiast rozkładanych przez pawie, rozochocone pojawieniem się kolejnego prostaczka bożego.
Panie Łukaszu, ja nie bardzo rozumiem, skąd te kompleksy? Nie ma w tym nic złego ani stygmatyzującego, że ktoś coś wie, a kto inny nie. Każdy ma do powiedzenia – także tutaj – to właśnie, co ma do powiedzenia. I jeżeli naprawdę ma wiedzę na temat, na który rozmawia, to po co mu „pokora wobec własnej niewiedzy”, skoro takowej niewiedzy nie ma, wręcz przeciwnie? Jesteśmy tu ciekawi odmiennych poglądów, zawsze zachęcam do ich wypowiadania, ale konkretna wiedza nie jest domeną dyskusji. Co ma tu dulszczyzna do rzeczy? Stwierdzenie faktu trzeba po prostu przyjąć, wystarczy. Inną sprawą zupełnie jest ton wypowiedzi, który może się komuś nie podobać, ale to sprawa indywidualnego odbioru, a nie bezpośredniego zagrożenia 😎
Moje uwagi na temat dyskusji internetowych były dość odległą impresją, ale wynikły m.in. z pewnego przykrego skojarzenia, którego tu wprost nie podejmowałam – otóż z jednego z zaprzyjaźnionych sąsiedzkich blogów jakiś czas temu „wykurzono” osobę, która wciąż coś prostowała czy poprawiała, zwykle zresztą słusznie. Zamiast zwyczajnie przyzwyczaić się do tego i spokojnie przyjmować te poprawki jako okazję do nauczenia się czegoś, kilkoro ludzi ostro zaprotestowało przeciwko jej „protekcjonalności” i „besserwisserstwie” i zachowywało się wobec niej tak nieprzyjemnie, że musiała odejść z blogu, choć pisała na nim kilka lat. Od tej pory nie mam wielkiej ochoty zaglądać na tamten blog – bardzo to była brzydka kampania.
Tutaj też widzę raczej oburzenie na ton, nie na zawartość. Bo na zawartość nie ma się co oburzać. Ktoś ma rację – trzeba to przyjąć. Myślę, że jest wiele dziedzin, w których nawet ścichapęk nie wie wszystkiego 😉 , ale z pewnością wie bardzo wiele. Może muzyka nie jest nauką ścisłą, ale naprawdę są w niej rzeczy bezdyskusyjne. Choć więcej jest dyskusyjnych.
A wszystko, jak rozumiem, zaczęło się od oburzenia, że ktoś zwrócił uwagę na złą wymowę nazwiska… 🙄
Pozdrawiam.
Nawet podczas bezsennej nocy po osuszeniu butli malbeca nie wymyśliłbym tej „dulszczyzny wyższego rzędu”, choćby dlatego że takowa kojarzy mi się jednak nieodparcie z niższymi rejonami. Rozumiem więc, że zarzucane temu blogowi duchota i szowinizm też są zapewne wyższego rzędu, choć o tym Pan nie wspomina…
Od podręczników homiletyki trzymam się z daleka, a od tego nieszczęsnego „ubogacania” (od lat wszechobecnego ad nauseam w kazaniach, jak Polska długa i szeroka) po prostu mnie – z tego właśnie powodu – odrzuca. Choć sama idea „ubogacania się innym” jest chyba oczywista i bezdyskusyjna (Pan napisałby pewnie: mało odkrywcza).
Dla mnie w każdym razie to jeden z ważniejszych powodów zaglądania na blogi. Gdybym czuł się omnibusem, zamiast tego najpewniej sam prowadziłbym blog – rzecz jasna z wyłączeniem jakiejkolwiek możliwości komentowania – delektując się nieustająco melodią, urodą i smakiem jedynie słusznych, pracowicie wysmażanych zdań…
„Ubogacanie się” jest terminem kojarzącym się ewidentnie z duchownymi:
http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=7025
Homiletyka jest więc w związku z tym terminem na miejscu. Ale czy w związku z blogiem muzycznym? Śmiem wątpić. Ten blog nie służy wygłaszaniu kazań. Również przez prowadzącą 😎
On swoje – Wy swoje. Łukasz mówi innym językiem niż Wy (zwracam się tu do stałych bywalców blogu i jego autorki) i zdaje się, że ten język Was irytuje. Moim zdaniem irytuje Was, ponieważ żyjecie w przekonaniu, że obwarowaliście się w oblężonej twierdzy, którą z każdej strony atakują (telewizja, homiletyka, prostactwo, młodsze pokolenia, wielkie wytwórnie, dyletanci, można chyba długo wymieniać). Trudno na pierwszy rzut oka osądzić kto z skąd i za kim, więc zdajecie się na pozory (takie jak wymowa) i po nich oceniacie. Szkoda, że zatrzymaliście się na krytyce formy, w jakiej Łukasz próbował wytknąć Wam pewną toksyczną hermetyczność, w którą od pewnego czasu się zapadacie. Łukasz pisząc w tym swoim przegiętym stylu zapewne próbował wejść w Wasze łaski – czyli pokazać, że on nie z tych „młodych” ogłupionych przez telewizję i nowy „Ruch Muzyczny”, tylko z tych, jakich lubicie – w białej bluzeczce, z dobrego domu, gdzie na półce bielą się Zeszyty Literackie. W jego komentarzu wyczuliście jednak przebłysk fałszu czy imitacji i dlatego Łukasz dostał po nosie („on nie z nas – nie wie co NAPRAWDĘ oznacza Dulszczyzna”).
Szkoda, że ten blog traci swój popularyzatorski charakter, stając się nawet nie branżowym, lecz środowiskowym (przy czym środowisko to wydaje się zupełnie nieprzysiadalne – i o tym chyba pisał Łukasz). Czytam Was od dawna, nigdy nie komentuję (bo tutaj to jakby przechodzień na ulicy wtrącił się w prywatną rozmowę). Postronni i przygodni czytelnicy dostali nauczkę, żeby nie odzywać się, a jedynie pokornie czytać komentarze starszyzny, bo kod językowy i smak tego grona funkcjonuje na poziomie niezwykle wysokiego kontekstu, a każdy, kto nie posługuje się nim biegle (to zapewne trzeba wyssać z mlekiem matki, „przechrzty” z awansu społecznego są stracone na starcie) zostanie obśmiany (bo Łukasza przecież obśmialiście).
Wreszcie mogłam wpuścić Unę (z komórki nie mogę wpuszczać nowych postów – jakaś wada Windows Phone). Witam.
Nie obśmiewaliśmy Łukasza, przynajmniej ja starałam się podejść do jego wypowiedzi jak najbardziej serio. Bo mnie się wciąż wydaje, że to nie jest kwestia różnych języków, lecz różnych płaszczyzn rozmowy, i tych dwóch spraw lepiej nie mylić.
Zawsze ten blog był otwarty na bardzo różne wypowiedzi. I wciąż jest. Myślę, że skoro używamy tego samego języka – języka polskiego – to kwestia dotyczy problemu pt. „c’est le ton qui fait la chanson”. Że niby lekceważymy kogoś, kto czegoś nie wie.
No dobrze, a co w drugą stronę? Czy mam powiedzieć ludziom, którzy znają ten „niezwykle wysoki kontekst”, żeby się nie wypowiadali, bo będzie przykro tym, którzy tego „kontekstu” nie znają? Ich głosy także są cenne, i to bardzo, bo można się od nich czegoś nauczyć.
Zawsze jednak podkreślałam, że jeśli ktoś ma tu coś do powiedzenia, co może wnieść poważny element do dyskusji – to zapraszam. Można też tu zawsze było rozmawiać mniej poważnie, żartobliwie. Jest tu również obyczaj ciągłych offtopików – to niby jest przeciwne zasadom netykiety, ale tu jest to dozwolone, ponieważ zawsze ktoś może przynieść ciekawą wiadomość czy opinię. I z tego również się nie wycofuję.
Ja po prostu nie widzę i nie rozumiem, o jaką hermetyczność chodzi. Jeden mówi jedno, drugi mówi drugie i nikt nie jest gorszy. Jeśli ktoś w jakimś momencie z jakiegoś powodu gorzej się poczuje, to jego problem, ale póki nie ma tu hejterstwa i wzajemnego obrażania, naprawdę nie ma co się przejmować, nawet tym, że komuś zdarzyło się rzucić jakąś „nadętą” wypowiedź. I co z tego? Naprawdę, no problem. Bądźmy wobec siebie życzliwsi, po prostu.
Pozdrawiam.
Chciałam tylko wtrącić, że oklaski między częściami symfonii podczas koncertu 22 maja w FN niekoniecznie były żywym dowodem na to, że rodziny członków POSI nie mają pojęcia o muzyce. Na sali była obecna duża grupa niepełnosprawnych dzieci, które prawdopodobnie chciały sobie poklaskać więcej niż mniej. Nic też w tym strasznego, choć w Narodowej owszem dziwiło.
Byłem na tym koncercie, więc jako naoczny świadek mogę zapewnić gościa, że między częściami symfonii klaskały także osoby pełnosprawne i dorosłe.
Ech, no, niech im będzie na zdrowie 🙂
Ależ zgadzam się; pełna sala to w końcu nie zawsze wyłączna zasługa znawców filharmonicznej etykiety. Tylko może nie zasłaniajmy się dziećmi, skoro…
I jeszcze ogólniejsza uwaga: jeśli co jakiś czas poruszamy tu kwestie klaskania nie w porę czy niewyłączenia komórki na czas koncertu, to niekoniecznie dlatego, że chcemy się czyimkolwiek kosztem wywyższać.
Po prostu mamy cichą nadzieję, że może przeczyta taką uwagę również ktoś, kto dzięki temu na następnym koncercie już nie zapomni wyłączyć aparatu albo powstrzyma się z przedwczesnymi brawami.