Dziś więcej Skandynawii
I w programie, i pod względem wykonawczym. Bo przecież także bracia Peter i Patrick Jablonski, choć mają ojca Polaka, to po matce i z urodzenia są Szwedami.
Na owych szwedzkich braciach spoczęło zadanie wykonania kolejnego utworu Thomasa Tellefsena – Sonaty H-dur op. 41. Kawał dziełska, jak to mówię przy takich okazjach, czyli rzecz bardzo rozbudowana, ale jakości niespecjalnej. Powstało to w roku 1870, więc już ponad 20 lat po śmierci Chopina, był zatem już czas na uwolnienie się od jego wpływu i faktycznie: tu się go nie czuje. Jednak odnosi się wrażenie, że kompozytor z tego wpływu się wyzwalając zwrócił się nie w przyszłość, lecz w przeszłość. Przy tym jest to mało wyraziste, właściwie nie bardzo daje się zapamiętać. Nawet nie można się dziwić, że Jablonskich to specjalnie nie rajcowało, najwyraźniej się utworu nie douczyli i grali w sposób wyczuwalny „na odwal”. Z drugiej strony gdyby podeszli do tego z takim wdziękiem i humorem, jak Tobias Koch do owych tanecznych bibelocików czy też – jak w zeszłym roku – do sonaty Wagnera, z pewnością przyjemniej by się tego słuchało…
Za to przezabawne było kolejne scandinavianum: Sonata facile Mozarta w przeróbce dwufortepianowej Griega. Dopisał on tam swoje kontrapunkty, swoje melodyjki i harmonie i w sumie powstało coś w rodzaju zabawy towarzyskiej czy szkolnej (jaką uprawiało się na przerwach, przerabiając różne utwory na swoją modłę). A tutaj malutka niespodzianka, jeśli chodzi o wykonanie…
Na koniec występu duetu – Święto wiosny. Wersja autorska (podobno kompozytor wykonał ją z Debussym – próbuję sobie to wyobrazić…), więc stosunkowo wierna – i widać było, że ten utwór pianiści mają już lepiej przećwiczony. Jednak strasznie się to płaskie wydaje bez wielobarwnej orkiestry, która jest absolutną podstawą Święta. No, ale walczyli dzielnie, by tak rzec. Nie chcieli nawet bisować.
Na drugim koncercie udaliśmy się w stronę fińską. Mam zawsze duży kłopot z Ollim Mustonenem. To jest pianista, na którego wręcz nie należy patrzeć, bowiem to, co wyprawia rękami (podnosi je wysoko, kręci nimi, macha palcami, przeciera czoło), rozprasza potwornie. A z kolei kiedy się zamyka oczy, niestety słychać niepiękny dźwięk, wycofany w pianach, przesterowany w forte. (Już któryś raz o tym piszę…) Jednak zwykle ma ciekawy repertuar, więc wybieram się na koncert. I potem się wkurzam.
Ale nie żałuję, że słuchałam 10 utworów op. 58 Sibeliusa. W przeciwieństwie do kojarzonych z nim najczęściej symfonii, to wypowiedź dość intymna i nawet nie zawsze typowo fińska w charakterze. Taka muzyka przypominająca różne rzeczy, ale zarazem jakaś osobna. Tutaj parę części, można też obejrzeć „choreografię”. A potem prawdziwa ciekawostka: Mustonen jako kompozytor. W programie można było przeczytać, że Sonata nr 1 „Jehkin Iivana” (napisana zresztą pierwotnie na gitarę, dopiero później w wersji fortepianowej) nawiązuje do historii żyjącego na przełomie wieków XIX i XX wykonawcy karelskich run z akompaniamentem kantele. Ciekawy to utwór, trochę jakby z Bartóka czy Strawińskiego – można posłuchać tutaj.
Drugą część rozpoczął rzadziej wykonywany utwór Griega – Ballada op. 24, będąca raczej tematem z wariacjami. Ponoć kompozytor nie wykonywał jej publicznie, ponieważ uważał ten utwór za zbyt osobisty (pisał go po śmierci rodziców). Tutaj kawałeczek w porządnym norweskim wykonaniu… A resztę programu wypełnił Skriabin (preludia z opusów 13 i 16, X Sonata op. 70, Vers la flamme) i znów się tylko złościłam – cienia poezji skriabinowskiej tam nie było, a ostatni utwór został wręcz zarąbany. Przy pierwszym bisie, Preludium C-dur „Harfowym” Prokofiewa, pianista trochę poluzował, ale powrócił z cyrkiem w Marszu z Miłości do trzech pomarańczy. Na następnym koncercie Mustonena będzie to samo: coś wstawi tak ciekawego do programu, że znów pójdę – i znów będę się złościć.
Komentarze
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Ten początek Trzeciej Sibeliusa to nawet jakby trochę Mahlerowski…
Przypomniało mi się, jak kiedyś Gostek napisał o Mustonenie – to było cztery lata temu:
„Olli, Olli, co z ciebie wyrośnie?
Pod koniec koncertu z kolegą już nie wytrzymywaliśmy. Rechotaliśmy w rękawy. Kabaret.
1. Ciekawe, że Olli jeszcze nie ma wytartych włosów na prawej skroni, ale w paru miejscach bardzo płynnie udało mu się połączyć ocieranie potu z wejściem prawej ręki.
2. To strząsanie łapką przed uderzeniem w klawisze wybitnie przypomina kota, który wyszedł na mokry balkon. Należałoby sprawdzić, czy Olli jest właścicielem kotów.
3. Te ruchy w ogóle takie baletnicze są, płynne, co nie przeszkadza mu grać całego koncertu secco i staccato.
4. Nie zmienia to faktu, że chłopak technicznie jest sprawny, więc pozostaje pytanie tygodnia – po cholerę tak się zachowuje?”
Na ostatnie pytanie odpowiedzi wciąż nie ma. Chyba że taka: bo lubi 😉
A ja się przyzwyczaiłem. Moja odpowiedź na pytanie jest taka: to, co robią ręce, wypełnia rytmem pauzy, także te między utworami, zresztą szczególnie wtedy. Coś się kończy, a jednocześnie już zaczyna następne. Wcale mnie to nie rozprasza, wręcz odwrotnie, czuję, jakby muzyka, bez dźwięków, dalej dzięki jego rękom pulsowała.
Co do duetu Jablonsky’ch – grali w momencie, gdy kilka osób na widowni będących meteoropatami (w tym ja, niestety) miało koszmarny kryzys i ledwo, ledwo zdołało nie chrapać ostentacyjnie – zanosiło się na zmianę pogody, która dziś ma być już ładna. Nie wiem, czy pianiści też to czuli, bo jak w takim momencie musi się publicznie produkować, to następuje jakiś „kop” adrenalinowy. Choć nie koniecznie, ja sam niedawno usnąłem na własnym wykładzie, ale nie przestałem bynajmniej mówić – po prostu perorowałem w przez jakieś 2 minuty w malignie, wygadując – jak mi się wydaje – jakieś surrealistyczne bzdury – jednak, co zabawne – studenci utrzymywali potem (z grzeczności?), że nic zauważyli :-). Zgadzam się jednakże, iż – niezależnie od aury – bracia grali słabiutko, płasko. Sonata Tellefsena znana była mi z wykonania Joanny Ławrynowicz i Krystyny Makowskiej na płycie Acte Prealable. To są sprawne, doświadczone pianistki, a mimo to utwór wydawał mi się beznadziejnie nudny, z takich, co nie ma na czym „ucha zawiesić”, gdzie jest wymęczona, mozolna robota i prawie nic poza tym. Liczyłem, że może to jednak kwestia wykonania, że z Jablonky’mi będzie lepiej, ale – niestety… Obawiam się, że nawet takie renomowane siły duetowe, jak siostry Labeque, siostry Pekinel, Yara Tal & Andreas Groethuysen, a nawet Staier & Koch niewiele więcej by z tego gniota wycisnęli. W „zgriegowanym” Mozarcie też byli nieszczególni, oczywiście Argerich/Andreszewski (jest to też na płycie EMI) robią to odpowiednio ciekawiej, ale polecam zwłaszcza znakomite duo Goldstone and Clemow na płycie Divine Art. „Święto” oczywiście lepsze, no ale tu sama muzyka się broni, choć jak już muszą grać to bracia, to jednak znane mi z DVD wykonanie Josepha i Antonio Paratore pokazuje (i kilka innych na CD duetów niespokrewnionych), że jest tam do wyciągnięcia znacznie więcej i może to brzmieć prawie jak orkiestra.
Mustonena się lubi, albo nie. Ja go akurat lubię. Cały ów teatr i gestykulacja (cyrk?)! Po pierwsze to nie jest na pokaz. On tak robi, bo musi. Nie jestem psychiatrą i nie chcę wdawać się w amatorskie diagnozowanie, ale to są zachowania mieszczące się w spektrum nerwicy natręctw, zachowań kompulsywnych. Ja mam wrażenie całkowitej szczerości i bezbronności tego człowieka na scenie, rzadko spotykanej intymności, i to jest wielką wartością samo w sobie – kiedy Mustonen gra, nie tylko odsłania się, ale też nie tyle interpretuje muzykę, lecz staje się tą muzyką. Owa neurotyczność tak bardzo współgra z postawą romantyczną, że wydaje się wręcz idealnie odpowiadać interpretacji muzyki romantycznej. Ja wiem, że można chcieć, by wszystko było ładnie, równo, gładko. To jest odwieczny konflikt, np. zwolenników Delacroix i akolitów Ingresa, naszych klasyków i romantyków, to są sprawy wałkowane w każdej szkole (chyba jeszcze?). Ale przypomnijmy – Skriabin to był „wariat” owładnięty wszystkimi tymi ideami madame Blavatski, teozoficzną mistyką, a ponadto był to po prostu EKSPRESJONISTA. Wystarczy przelecieć przez tytuły jego dzieł, by mieć asumpt do zastanowienia się, czy jest to muzyka, w której przede wszystkim chodzi o „ładny dźwięk” i czy to jest muzyka, w której chodzi tylko o poezję. I o jaką poezję – wierszyki dla pensjonarek, czy może „bebechy”, które zgrzytają u Mandlesztama, Achmatowej, Gumilowa, Błoka? Czy gładziutkim, ładnym, wyrównanym we wszystkich rejestrach dźwiękiem „głośno kracze czarna wrona, wrona wiosną zachwycona”? Są sprawy, o których można opowiedzieć tylko dźwiękiem „nieładnym”, dotyczy to tak ekstaz ducha, jak i też ciała, o czym przecież głównie tam muzyka opiewa. Zarzucać w tego typu wykonaniach muzyki Skriabina, że dźwięk nie jest wyrównany, to tak, jakby kręcić nosem na to, że w malarstwie Van Gogha kolory są zbyt jaskrawe i faktura jakby nieładna, albo że u Muncha rozpraszają te obsesyjne linie (a kolory, tez jakieś takie niezbyt wyrównane). Są na szczęście zawsze jeszcze Żmurko, Siemiradzki…
Skriabin był rewolucjonistą i ekscentrykiem – nie tylko jeśli idzie o formę i harmonię – i takiego rewolucyjnego ducha nie powinno się petryfikować w ładnej, czystej gablotce.
Był też pianistą, i wiemy coś o tym jak grał:
Anatole Leikin, „The Performing Style of Alexander Scriabin”, Ashgate Publishing 2013, s. 42:
„One has to keep in mind, however, that Scriabin did not merely charm his audiences with a generically beautiful tone: In hos hands, the piano would sound prickly and brittle at mezzo piano, strained [sic! MZ] at forte. Yet all these sounds, as many observers noted, for Scriabin’s writing to perfection. This notion is of paramount significance and applies to the other components of Scriabin’s style as well.”
Zresztą ten Skriabin Mustonena nie był premierowy, wydał przecież dla Ondine płytę dokładnie z tym repertuarem, który grał wczoraj. Więc można sobie posłuchać bez „choreografii”. A nie jest to chyba takie złe (wiem, wiem, Horowitz, Sofronicki, Sokołow, Askenazy itd. grali/grają to inaczej), bo u krytyki znalazło całkiem sporo zrozumienia:
http://www.classical-music.com/http%3A/%252Fwww.classical-music.com/review/scriabin-mustonen-instrumental-jul-12
I jeszcze to:
“[Scriabin] is a composer you might expect would bring the best out of Mustonen, that he would respond well to the obsessiveness that characterises late Scriabin especially…Mustonen can’t quite conjure the sheer hallucinatory weirdness that puts Vladimir Horowitz’s recordings of these works in a class of their own, but he has a very good try.” The Guardian, 22nd March 2012
“An extraordinary pianist for extraordinary music. This is Scriabin as you have never heard him before, played by one of music’s most formidable and compulsive free spirits…The music is made to leap flame-like and uncontained from the page and you could cut yourself on Mustonen’s glittering sonority…Mustonen’s beady and dazzling pianism in truly hypnotic…Few pianists have a more potent sense of the demoniac in music.” Gramophone Magazine, June 2012
“Mustonen emphasises the music’s stylistic antecedents, rather than looking forward to the expressive ambivalence of Scriabin’s later music…Whatever the technical demands involved, Mustonon always lets each miniature breath. His concentration on Scriabin’s internal logic, rather than poetic suggestiveness, pays dividends in the Tenth Sonata” BBC Music Magazine, July 2012
JL – witam. Do wszystkiego można się przyzwyczaić 🙂 ale zgadzam się, że to jest takie wypełnianie pauz. Niejednemu pianiście zresztą zdarza się – ale pojedynczo – wykonać gest „dyrygencki” niegrającą akurat ręką, i to jestem w stanie zrozumieć. Przychylę się też jednak w przypadku Mustonena do tego, co pisze Pianofil o nerwicy natręctw, bo raczej nie jest to świadomie wykreowany balet rąk, tylko odruch, choć bardzo spektakularny.
Jednak mnie się wydaje, że ma to niedobry wpływ na jakość dźwięku, i dlatego tak to podkreślam… Nie chodzi mi o to, że nie jest „ładnie, równo, gładko”, bo przecież wielcy wykonawcy Skriabina, których wymienia Pianofil, też nie grają zawsze „ładnie, równo, gładko”. Ale kiedy zamiast pasji, namiętności jest bezkształtny prawie wrzask (tak odebrałam Vers la flamme), to zupełnie nie ta muzyka. A w cichszych preludiach potrzebne jest ukształtowanie żywej frazy, tego też tam nie słyszałam. Dlaczego łączę to z jego gestykulacją? Bo to często wygląda, jakby para szła w gwizdek. Jakby te ewolucje ręczne wytracały odpowiedni impet, z którym te ręce po chwili spotykają się z klawiaturą.
Z pewnością jest to ciekawy muzyk, co słychać zresztą w jego kompozycjach. Ale ma dla mnie duże mankamenty – w grze na żywo. Bo też rozpoczynałam znajomość z grą tego pianisty od nagrań i brzmiało to lepiej, ale wiadomo, nagrania się reżyseruje.
A przy sonacie Tellefsena też się raz zapadłam i ocknęłam się chyba na granicy chrapnięcia… 😳
Doświadczenie uśnięcia na własnym wykładzie – bezcenne 😆
Widać było nas więcej, co to chrapnięcia się bało przy tym Tellefsenie 🙂
Coś przeczuwałem i dlatego mnie tam nie było. Do chrapania preferuję wygodne wyro. 😎
Rozumiem, że komuś może przeszkadzać w odbiorze strona pozamuzyczna: ubiór, gestykulacja, mniej lub bardziej natchnione miny… Jestem w tej komfortowej sytuacji, że zupełnie na to nie zważam. Liczy się tylko, czy chce mi się tego słuchać. Artyst(k)a może zatem występować nawet w krótkich spodenkach (czy w mini), z nagim torsem i w klapkach, byleby miał(a) coś interesującego do opowiedzenia. Żaden taniec rąk również nie jest w stanie mnie zniechęcić. Przecież taki Fazil Say też nieustannie – jak to ktoś ujął – wąchał rękę i wykonywał różne inne nieprzystojne gesty; jeśli jednak w końcu wyszedłem z jego ostatniego recitalu, to przecież nie z tego powodu…
Dla mnie Olli Mustonen – w przeciwieństwie choćby do rzeczonego Saya – jest pianistą wybitnym i fascynującym, znanym mi z licznych nagrań. Nie chcę zbytnio ułatwiać sobie zadania, wychwalając płyty z kompozytorami, do których sposób gry Mustonena pasuje chyba jak ulał (Hindemith, Prokofiew, może też, ogólnie albo i szczególnie biorąc, Skandynawowie, Alkan, Szostakowicz – Preludia obu ostatnich panów dostały nawet kiedyś doroczną nagrodę miesięcznika Gramophone). Nie będę się również tu rozpływał nad kameralnymi nagraniami – np. ze Stevenem Isserlisem – choć byłoby nad czym (vide ostatnia płyta z sonatami wiolonczelowymi Martinu, nb. to drugie nagranie Isserlisa). Wolę przywołać coś mniej może dla tego pianisty oczywistego: Koncerty Beethovena. Nagrał, w podwójnej roli, ich komplet (czy nawet nadkomplet, bo z przeróbką skrzypcowego). Nie dotarłem jeszcze wprawdzie do ostatniej płyty cyklu, ale w czterech koncertach już mi znanych poczyna sobie Olli zuchwale, trochę może jak Pletniow w swym (standardowym) komplecie. Tyle że Rosjanin chyba w sumie przestrzelił, a Mustonen jednak wiedział, gdzie się zatrzymać (choć niekiedy i on zbliża się do tej niebezpiecznej granicy, za którą nawet moje ucho odmawia współpracy). Oczywiście ktoś może uważać, że jest wręcz na odwrót (albo, co jeszcze prawdopodobniejsze, obydwu odstawić na najwyższą z półek, gdzie sięga już tylko wzrok). Nie mam ponadto pewności, czy takie obsesyjne, neurotyczne granie przekonałoby mnie w Schubercie czy Chopinie (miałbym obawy), ale słuchanie par excellence autorskiego LvB Ollego Mustonena było dla mnie doświadczeniem odświeżającym, miejscami wręcz euforycznym. A są przecież i wcześniej nagrane Wariacje na temat walca Diabellego – obsesyjne, rozpędzone, piekielnie precyzyjne, pełne pasji. Wcale przy tym nie uważam, by takie podejście było wbrew kompozytorowi. Podobnie miałem wczoraj np. z Balladą Griega – O.M. sprawił, że odkryłem to dzieło na nowo – i po nieco jednak banalnych Stimmungen op. 73 z recitalu Kocha od razu poczułem więcej sympatii do Chopina Północy. Jak kto woli po bożemu, zawsze może przecież sięgnąć po Andsnesa (w końcu Ballada g-moll to taka jego wizytówka), ostatnio nawet w Koncertach Beecia – niedługo pewnie doczekamy się kolejnego kompletu .
Co do Skriabina, od zawsze miałem z nim problem, więc słuchałem go nieczęsto i niechętnie – ale przyznaję, że Mustonen zrobił wczoraj wiele w (nie nazbyt może zbożnym) dziele przekonania mnie do tej zagadkowej postaci. Chyba powoli zaczynam rozumieć, o co w tym chodzi… Czy późny Skriabin nie jest też swoistym traktatem o śmierci? Czy owe tępe, „brzydkie” dźwięki w wysokim rejestrze pod koniec Vers la flamme nie są jak uderzenia młota u Mahlera? I ta ostatnia sonata!
Dla mnie – powtórzę – bynajmniej nie skriabinofila, było to duże przeżycie, choć zapewne do mistycznych głębin A.N.S. prowadzą i inne, mniej wyboiste drogi…
Mój koment znowu w kosmosie!
No tak, albo nic, albo od razu dubeltowo.
To moja wina, bo wpuściłam oba nie przyglądając się 🙂