Austro-Węgry na Śląsku

Filharmonicy Wiedeńscy na pierwszą swą wizytę w Katowicach przywieźli muzykę słowiańską z kręgu galicyjskiego – bo przecież i Krzysztofa Pendereckiego można do tego kręgu zaliczyć. Penderecki nawiasem mówiąc był jedynym kompozytorem, którego dzieła wykonano na dwóch pierwszych koncertach w sali NOSPR – to już przejdzie do historii.

Wiedeń jest stąd o rzut beretem (o czym dobrze wie często tam wyskakujący 60jerzy), ale orkiestra wybierała się do Katowic jak na inną planetę. Choć przecież to i owo mają z nimi (i z NOSPR) wspólnego – dwójkę ze swoich kontrabasistów (z trzech Polaków), czyli Jurka Dybała i Bartosza Sikorskiego, którzy są wychowankami Gerarda Przybyły, niegdyś koncertmistrza kontrabasów katowickiej orkiestry. Goście byli bardzo zaskoczeni na plus tym, co u nas zastali. W tym oczywiście – jak każdy – salą.

A jak zabrzmieli? Każdy oczywiście ma swoje wrażenia. Ja tym razem siedziałam na antresoli, nad estradą, zresztą dokładnie dwa rzędy za pp. Pendereckimi. Tam ma się uczucie, jakby siedziało się wewnątrz orkiestry. Ja osobiście wolę większy dystans, ale to ciekawe doświadczenie, pozwala z grubsza się domyślać, co odczuwają sami muzycy. Orkiestrowe brzmienia są piękne (choć intensywne), jednak trudniejsza sprawa – także tutaj – z głosem. Śpiewak ma to do siebie, że emituje dźwięk do przodu, więc z boku wiele umyka. Od znajomych słyszałam, że Dagmar Peckovą, która wykonała Pieśni biblijne Dvořáka, bardzo dobrze było słychać na II balkonie, a słabo na pierwszym. Na antresoli też słabo, choć piana były bardzo ładne. Ale już wiadomo, że siadanie z boku nie jest dobre do słuchania śpiewu.

Zarówno Adagietto z Raju utraconego Pendereckiego, jak i owe pieśni Dvořáka, były zaledwie wstępem do monumentalnej II Symfonii „Asrael” Josefa Suka. Przyznam się, że nie słyszałam jej jeszcze nigdy na żywo, a co więcej, także w nagraniu w całości, i bardzo byłam ciekawa tego szczególnego dzieła, napisanego w żałobie po nauczycielu i teściu, Dvořáku właśnie, do której w trakcie komponowania doszła żałoba po żonie. Wiedziałam, że charakterystycznego tematu z tego utworu, pojawiającego się w różnych częściach i będącego bodaj tematem anioła śmierci, użył Viktor Ullmann w swoim Cesarzu Atlantydy: u niego z kolei to ten słynny temat „Hallo, hallo” otwierający operę. O ile Suk wcześniej był pod wpływem muzycznym swojego teścia, to później odsunął się w dalsze strony. Są tam nawet fragmenty mogące kojarzyć się z Mahlerem (w tym rytmy walca), ale jest też bardzo odczuwalna czeskość, specyficzna czeska mroczność. To była bardzo szczególna formacja, która jakoś zapadła w niepamięć – zupełnie niesłusznie. Jeszcze dziś wiele osób reaguje na tę muzykę niechętnie: długa, kobylasta, ciężka. To nieprawda – a zwłaszcza w tak wspaniałym wykonaniu jak Wiener Philharmoniker pod batutą Petera Schneidera. Poza pięknie oddanymi nastrojami zachwycało nie tylko brzmienie, ale też technika: dawno nie słyszałam np. tak precyzyjnych pionów w akordach trąbek. Na bis orkiestra wróciła do teścia – zagrała Taniec słowiański e-moll Dvořáka.

Wracając do sali: ci, co słuchali koncertu przez radio, potwierdzą zapewne to, co powiedział mi 60jerzy: że strasznie słychać kaszle na sali. Wiem, dlaczego: cztery mikrofony wiszą już nad widownią, a właśnie z przodu ktoś się bardzo rozkaszlał. No i zapewne inaczej brzmiał głos.

Na tym koncercie skończyło się moje pierwsze zetknięcie z tym miejscem, które – mam nadzieję – będę częściej odwiedzać. Następnym razem pojawię się na Londyńczykach i wtedy chyba zrobimy zlocik.