Dwa operowe obozy
Z okazji 60-lecia Opery Krakowskiej (wszystkiego najlepszego!) zorganizowany został w jej siedzibie panel pod szumnym tytułem Forum Opery Polskiej. Dwie dyskusje, prowadzone przez Daniela Cichego, dotyczyły sytuacji opery widzianej od strony publiczności i od strony sceny.
Ja wzięłam udział w pierwszej z tych rozmów. Cóż się w nich zarysowało? Wszyscy zgadzają się chyba tylko co do jednej rzeczy: że opera bynajmniej nie umiera i wcale jej to nie grozi. Dla prof. Zofii Gołubiew, dyrektorki Muzeum Narodowego w Krakowie, opera jest ostatnim bastionem elegancji, gdzie jeszcze chcemy zrobić sobie święto. Dla przedsiębiorcy i operomana Leszka Mikosa oraz dyrektora IMiT Andrzeja Kosowskiego to miejsce, gdzie człowiek staje się lepszym.
Z krytyków był Józef Kański, który wygłosił pean na temat opery tradycyjnie wystawianej, podkreślając, że najważniejsza w operze jej muzyka i to jej ma być całość spektaklu podporządkowana. Miał też być Jacek Marczyński, ale przysłał tylko tekst, który został odczytany. Było w nim wiele niekonsekwencji, np. wystawienie Miłości do trzech pomarańczy w Operze Krakowskiej czy dzieł Szostakowicza i Weinberga w poznańskim Teatrze Wielkim zaliczył do przedsięwzięć eksperymentalnych, a później stwierdził, że mamy wielkie zaległości w wystawianiu oper XX wieku. To w końcu eksperymenty czy nadrabianie zaległości? Raczej to drugie jednak. Padło tam też zdanie kuriozalne: że nasz teatr operowy „uwalnia się od klasyki”. Faktycznie, często dość skutecznie, np. w Warszawie jest jej jak na lekarstwo. Pozwoliłam sobie wyrazić sprzeciw, życząc nie tyle sobie, ile publiczności, pewnej równowagi. Kolega pochwalił też zamawianie przez opery dzieł u polskich kompozytorów. I znów wrócę tu do warszawskiego teatru, gdzie jest to pewna fikcja: np. Knapik został wystawiony na koniec zeszłego sezonu, a w tym nie będzie go w ogóle, zaś Projekt ‚P’ jest właściwie porażką, ponieważ dzieła młodych kompozytorów dostają się w ręce niedoświadczonych reżyserów i zwykle wychodzą z tego zakalce.
Ja w swojej wypowiedzi wyraziłam parę gorzkich stwierdzeń: że nie ma już dziś krytyki operowej, że pieniądze w teatrach wydaje się źle (choć są chlubne wyjątki – streszczając raport IMiT Andrzej Kosowski stwierdził, że najlepiej zarządzana jest w Polsce Opera Wrocławska), że zbyt często wystawia się zupełnie inne dzieła pod pretekstem wystawiania konkretnej opery, jak np. Orfeusz i Eurydyka w Operze Narodowej, która więcej ma wspólnego z Trelińskim niż z Gluckiem. Tu zeszło oczywiście na dyskusję o unowocześnianiach – robić to czy nie. Dyr. Gołubiew stwierdziła, że można robić, owszem, byle by to miało jakiś sens. Reszta się zgodziła, także z tym, że nie powinno to zbyt odbiegać od oryginału, ponieważ chora jest sytuacja, że widz przychodzi do opery i ogląda zupełnie coś innego niż to, co jest zapowiadane, i to może go zniechęcić. Większość tych stwierdzeń wywoływała aplauz widowni.
Cóż – w drugiej rozmowie strona sceny dała odpór. Laco Adamik, którego zresztą cenię, rozpoczął swoją namiętną wypowiedź od sarkastycznego apelu: a może by tak zlikwidować zawód reżysera, przecież on tak wszystkim przeszkadza – śpiewakom, orkiestrze… W rzeczywistości – według niego – to nieprawda, że opera jest dziełem muzycznym, bo jest przede wszystkim jednak teatrem. Przyjrzyjmy się choćby Weselu Figara: Mozart zawarł w tej muzyce najprawdziwszy teatr (akurat z tym osobiście się zgadzam). Muzyka jest co prawda sztuką abstrakcyjną, ale w operze otrzymuje nową rolę: ilustrowania tekstu.
Jacek Jekiel, dyrektor Opery Na Zamku w Szczecinie, stanął też w obronie unowocześniania oper, twierdząc, że wgłębianie się w Verdiego czy Pucciniego to za mało i że nie należy się przejmować tym, co artyści kiedyś myśleli. Tu wszedł w słowo Laco Adamik stwierdzając, że jemu Orfeusz i Eurydyka Trelińskiego bardzo się podobał. Trochę rzecz sprowadziła na ziemię Małgorzata Walewska stwierdzając, że nierzadko reżyser marnuje publiczne pieniądze nie mając na początku pracy żadnej koncepcji i tworząc ją dopiero w trakcie – za granicą tak się zdarzyć nie może. (Z drugiej strony stwierdziła jednak, że wierzy np. teatrowi Krzysztofa Warlikowskiego, podczas gdy jest to właśnie taki typ reżysera, który wymyśla „w trakcie” – tak ponoć było np. z pamiętnym Rogerem paryskim.) Powiedziała też bardzo ładną rzecz: że dopiero na scenie czuje się naprawdę sobą, bo może wyrażać emocje, których nigdy nie wyraziłaby w normalnym życiu.
Z widowni podczas tej dyskusji padło parę dość dramatycznych głosów: jeden ze strony działającej w Niemczech reżyserki Aldony Farrugii, że nie ma niestety studiów reżyserii operowej, a powinny być (tu Adamik stwierdził, że reżyserii, podobnie jak kompozycji, nie można nauczyć, że człowiek dochodzi do wszystkiego sam, a potem nie ma ochoty się z nikim dzielić i tworzyć sobie konkurencji). Drugi dobitny głos padł ze strony pewnej starszej pani (może to był ktoś znany, ale z daleka nie rozpoznałam), która stwierdziła, że w operze jednak teatr musi dostosować się do muzyki, a nie odwrotnie; że – podobnie jak choreografami są dawni tancerze – lepszymi reżyserami operowymi byliby śpiewacy, którzy to rozumieją i czuja. W sumie widoczne jest, że między dwoma obozami – sceny i widowni – porozumienia nie ma i być nie może.
Wieczorem w gmachu głównym Muzeum Narodowego otwarto wystawę „Przestrzeń opery. Polscy scenografowie XX i XXI w.”. To obszerny przegląd projektów powojennych spektakli, od dzieł Karola Frycza, Andrzeja Pronaszki i Andrzeja Stopki po Borisa Kudličkę i Małgorzatę Szczęśniak. Po drodze również artyści znani z innych obszarów – Tadeusz Kantor czy Maria Jarema, ale też najwybitniejsi scenografowie w tym właśnie zawodzie w pełni się realizujący. Wystawa potrwa do końca roku, warto ją odwiedzić.
Komentarze
Pobutka.
Tego balansu repertuarowego właśnie w polskich teatrach operowych bardzo brakuje. Zauważyłem, że niektórzy, gdy obejmują stanowisko dyrektorskie, opowiadają, że będą wystawiać dzieła na krajowych scenach nieobecne – barokowe rzadkości, Brittena, współczesne…Podczas gdy teatr, który obejmują, np. nie ma od lat tzw. żelaznego repertuaru, kanonu, podstawowych dzieł. Faktycznie więc nie rozumiem jak można uwalniać teatry od czegoś czego w nich nie ma 🙁
A to jak się wydaje w polskich operach pieniądze i na co to osobny temat.
Najgorsze jest psucie rynku. Płaci się śpiewakom zagranicznym drugiego (co najwyżej) sortu tyle, ile nigdy u siebie nie dostają… Kryteria ich zatrudniania, zwłaszcza wówczas, gdy reżyseruje Treliński, są bardziej wizualne niż głosowe – przypomnijmy sobie choćby koszmarną Turandot. Nawet Jacek Marczyński, który stara się z operami żyć jak najlepiej i broń Boże nie urażać, tu też nie wytrzymał i przypomniał ten przypadek w odczytanym wczoraj tekście.
Porozumienie (między widownią a sceną) „może być” i czasem się zdarza 😉 ale to nie jest stan stały. Nie można wypracować go sobie i już tak będzie. Ono zdarza się, zaistnieje w przypadku pojedynczego działania artystycznego, ale powielanie go jest niemożliwe, tak jak nie ma recept ani przepisów na dzieło sztuki…
Dziękuję PK za tę relację – wiele refleksji budzi przytoczenie powyższych opinii… Jest zamęt duży „w tym temacie” – wiadomo nie od dziś! Nie chcąc wchodzić ani w temat własnych gustów (zmieniających się wraz z tym, co obecnie opera nam serwuje) ani wyrokować co jest ważniejsze: muzyka czy teatr 🙂 chciałbym zaznaczyć tylko dwie kwestie. Pierwsza dotyczy formy. Ciągle, do znudzenia, pojawia się (i skupia na sobie wyłącznie uwagę) opozycja: opera tradycyjna – uwspółcześnienie (rozumiane jako wymyślenie sposobu wpasowania starych treści we współczesne sytuacje i mentalność z nieodłącznym dodatkiem reżyserskiego popisu – niezależnie, czy jest na miejscu, czy nie…) Tymczasem form teatru muzycznego, różnorodnych działań parateatralnych z elementami opery, ale też eksperymentów „na terenie” samej opery jest wiele. Szczególnie w Niemczech i Niderlandach. Interesują one głównie teatrologów bo tradycyjne „towarzystwa” operowe – krytycy i instytucje – ignorują je. Do świadomości zainteresowanych docierają tylko czasem – o ile się orientuję – za pośrednictwem nielicznych rejestracji oper współczesnych, jakie można wytropić. Charakterystyczne że właściwie krytyka mało interesuje się nimi i niewiele jest publikacji na ten temat (wyjątkiem „Po zmierzchu. Eseje o współczesnych operach” Moniki Pasiecznik i Tomasz Biernackiego), a już zupełnie nie sprowadza dobrych realizacji na polskie sceny. Drugą sprawą jest dzisiejsza obsesja ogarnięcia wszystkiego i sprostania wszystkiemu. Wiem, że to prowokacyjne co piszę, ale po co wystawiać na siłę Wagnera, jeśli nie ma się do tej muzyki dobrych śpiewaków i ciekawej wizji inscenizacyjnej? Nie wspominam o zainteresowaniu publiczności… Czy zawsze musi być Verdi i Puccini? Tak, rozumiem, publiczność kocha słodkie melodie i popisowe arie, chce płakać, kiedy umiera Traviata lub Mimi, ale po co wystawiać te opery, jeśli główna sopranistka nie sprosta koloraturom w pierwszym akcie? Może można zaskoczyć publiczność niewystawianą operą czeską, rosyjską, amerykańską, francuską… Wierzę, że można spróbować zmienić to co wydaje się nienaruszalne. Wtedy, kiedy przyjdą nowe zadania inscenizacyjne i muzyczne może efekt też nie będzie stereotypowy?
Nie bardzo się zgadzam z Przedmówcą, a zwłaszcza z takim ogólnym tonem wypowiedzi. Nie rozumiem dlaczego niejako z założenia deprecjonuje Pan publiczność, która, lubi, jak to Pan ujął, „słodkie melodie i popisowe arie” zarazem sugerując, że Puccini czy Verdi to jakiś mniej wartościowy repertuar. Bo co? Bo ograny, bo powszechny, bo wystawiany jak świat długi i szeroki?
Chcę tylko zaznaczyć, że wszelkie uproszczenia i sztywne założenia nie przynoszą pożytku życiu operowemu i koncertowemu. Na terenie niemieckim, w wielu teatrach, także tych pierwszoplanowych jak np. Deutsche Oper Berlin czy Staatsoper, najczęściej repertuar współczesny, bardziej „eksperymentalny” współegzystuje z żelaznymi operami Verdiego, Pucciniego, Rossiniego itp. I co ciekawe, często przychodzi na to ta sama publiczność, które nie dzieli się na takie „nisze” jak w Polsce.
W naszych teatrach natomiast modne jest chyba przegięcie albo w jedną, albo w drugą stronę. Albo „eksperyment”, albo „tradycja” i „gale operowe”…
A jeśli idzie o „Traviate”. Wie Pan, bez koloratur w I akcie można zbudować nawet wybitną rolę. Bo Violetta potem rozmawia z ojcem Alfreda no i musi przejmująco umierać.
Moim zdaniem teatr za pieniądze podatnika, zwłaszcza w kraju o takim a nie innym obyciu muzycznym szerokiej publiczności, musi spełniać rolę edukacyjną, mieć w repertuarze tzw. obowiązkowy zestaw ( a w nim jest Verdi i Puccini czy się to Panu podoba czy nie) zaś twórcy eksperymentów muszą się liczyć z ryzykiem finansowym. No i eksperyment, póki co, nigdzie nie jest daniem głównym. Nie wartościuję tego – tak po prostu jest.
To ja skorzystam z okazji i zadam raz jeszcze pytanie, które zadaję do znudzenia od lat i na które do tej pory nie uzyskałem odpowiedzi: dlaczego – powiedzmy – Dymitr Czerniakow miałby dysponować wobec opery Verdiego większymi prawami, niż Pierre Boulez wobec symfonii Mahlera?
Ja uważam, że nie powinien, ale napewno dam się przekonać, jeśli ci, którzy uważają, że powinien, wyjaśnią mi kiedyś, na czym opierają to przekonanie.
No i jest, oczywiście, pytanie szersze : dlaczego poważna, merytoryczna dyskusja na ten temat jest niemożliwa? Niedawno znów się o tym przekonałem, a przy okazji nasłuchałem się impertynencji o mojej „polemicznej naturze”.
Ale ponieważ dyskusja taka jest niemożliwa w wielu innych, znacznie poważniejszych sprawach, to może nie ma się czemu dziwić.
Starałem się ująć tematy o których napisałem syntetycznie bo inaczej tekst puchnie od problemów. Ależ ja zgadzam się z Przedmówcą (w 90%)! I nie mówiłem o jakiś sztywnych założeniach 😉 Słusznie podkreśla Pan że w Polsce wszystko jest właściwie czarno-białe, wyostrzone w podziałach, niszowe – taka też jest publiczność… Nie winię jej. To pośrednio forma protestu na nieudolnie realizowaną „rolę edukacyjną”! Przepraszam, rozumiem założenia…ale nie bardzo w nią wierzę, bo w naszym bałaganie, braku pieniędzy i egotyźmie (jestem z Galicji, więc nie wstydzę się Naszych form gramatycznych 😉 ) dyrektorów z dodatkiem radosnego bezguścia powstają ze szlachetnych intencji… przedstawienia, o których chciałbym szybko zapomnieć! To właśnie robi najwięcej szkód. Jestem za przyzwoitym Puccinim, choć osobiście wolę inną muzykę. Jeśli jednak sopranistka polegnie na koloraturach w pierwszym akcie, pójdę do domu słuchać Marii Callas (wypuszczono na rynek właśnie świetne remastringi) i nie poczekam na rozmowę z ojcem Alfreda. Przepraszam!
Panie Piotrze!
Może to Pana zaskoczy, ale coraz mniej miejsca w moim sercu dla „opery reżyserów”. Jestem za nowoczesną próbą oddania oryginalnej problematyki libretta z respektem dla zapisu muzycznego. Najbardziej (osobiście) odpowiada mi (jak to kiedyś nazwałem) uniwersalizacja problemów treści opery z wykorzystaniem psychologii, wiedzy o epoce, jeśli trzeba – symboliki… Wolę to co robi Carsen, Pelly, Decker od Trelińskiego – z całą pewnością! (za mało miejsca i spieszę się, by rozwijać tu temat – więc pozostańmy przy hasłowej wzmiance)
Jestem zmęczony „pomysłami” reżyserów… W zamian proszę o wyższy poziom wokalny, muzyczny – lepsze orkiestry!
Dyskusja jest oczywiście możliwa, jeśli temat wszystkich obchodzi i są chęci…. Wydaje mi się, że te dyskusje w Polsce odbywają się właśnie niszowo, bo szerszego zainteresowania nie ma…
Drogi Krakusie, nie wiem, gdzie się odbywają te dyskusje, pewnie w niszach, w których sam nie bywam. Tam, gdzie bywam, ich nie znalazłem – może dlatego, że przez „dyskusję” rozumiem wymianę na zasadzie argument-kontrargument. Ale miło mi słyszeć, że już się Panu znudziły spektakle jawnie sprzeczne z tym, co zapowiada afisz. Może innym też się znudzą. Nie traćmy nadziei.
Oj, ja mam wrażenie, że zainteresowanie jest, tylko nie ma na nie pola. Bo gdzie dyskutować? Dlatego rzucam temat, a Wy go łapcie 😉
Mnie się wydaje, że w dziedzinie reżyserskiej wytworzyła się niezdrowa sytuacja: ludzie z teatru czy filmu, kompletnie nieprzygotowani muzycznie, przychodzą do opery, bo ich do tego namówiono, bo dyrektorom się wydaje, że sławne nazwisko gwarantuje dobry poziom. Błąd tragiczny w skutkach. Taki reżyser działa z pozycji domniemanej wyższości: już ja przewietrzę to nudziarstwo. Tymczasem nawet najwybitniejsi reżyserzy filmowi, jak np. Michael Haneke, operowymi reżyserami bywają żadnymi, po prostu nie mają adekwatnych pomysłów, nie czują bluesa… Mimo iż Haneke jest przecież muzykalnym człowiekiem, to na scenie operowej jakoś ta muzykalność go opuszcza.
Korzenie tego kryzysu sięgają chyba jeszcze głębiej. Teatry nie mają czym grać. Brakuje wykonawców. Katastrofalny kryzys wokalistyki światowej jest faktem. Czymś trzeba widza ściągać, więc się go ściąga sztucznym skandalem i pozorną nowością. To ma bardzo krótkie nogi, a skutek może być taki, że nowy widz i tak nie przyjdzie, a stary ucieknie. Jedyny ratunek jest w „pracy u podstaw”, ale komu się chce biegać na długi dystans w czasach, gdy nawet sprintu Usaina Bolta nikt nie ma cierpliwości sfilmować w jednym ujęciu?
Ja też uważam, że są chętni do dyskusji. Na różne tematy zresztą. Tylko, jak napisała Pani Kierowniczka, pola nie ma. Dokładnie. W Polsce nie ma d e b a t na żaden zresztą temat. A jeśli jest to w opłakanym stanie. Niestety, ale, uważam, że sporo zawiniły tutaj media. Nawet te niby ambitniejsze więc może ich postawa szczególnie boli. Krytyka operowa w Polsce prawie nie istnieje. Coś tam się czasem publikuje, ale fragmentarycznie, bo gdzieś akurat krytyk był. A przecież jedna-dwie osoby piszące na tematy się nie rozdwoją. Zresztą nie chcę w to wchodzić.
@Krakusie, ja, jako fan Callas niemal od dziecka, powiem: ile można słuchać, remasterować i ciągle wszystko odnosić do MC? Dajmy szansę też pani, którą koloratury męczą, ale za to wyśpiewa nam inne aspekty…Czasem warto zaczekać z ucieczką do domu i do Callas 🙂
Myślę, że dobrym doświadczeniem są wykonania koncertowe, jakie, dla przykładu, praktykuje Opera rara. Czysta muzyka z miejscem na przeżycie emocji, jakie niesie tekst i muzyka, formie zminimalizowanej ale jeśli śpiewak wrażliwy – poruszającej. Myślę oczywiście o Les Boreades. Taka rapsodyczna forma ma dużą siłę. Miał ją też teatr oparty na słowie… Gdyby tak forma spotkała się z treścią, reżyser z dyrygentem, muzyka ze słowem w harmonii dając wybitny efekt teatralno-muzyczny!…
Jeśli się to Panu zdarzy trzy razy w życiu, tak naprawdę, taratata, to niech Pan za każdym razem daje na mszę w Katedrze Wawelskiej…
” Powiedziała też bardzo ładną rzecz: że dopiero na scenie czuje się naprawdę sobą, bo może wyrażać emocje, których nigdy nie wyraziłaby w normalnym życiu.”
To ona w sposob kontrolowany przez siebie (to jest sztuka) powinna wzbudzac emocje u widza, jakich on nie doznaje w normalnym zyciu.
W jej przypadku to jest jedynie autopsychoterapia polaczona z ekshibicjonizmem, czego osobiscie na scenie nie cierpie.
„W jej przypadku to jest jedynie autopsychoterapia polaczona z ekshibicjonizmem” – mocne słowa. Ja bym mogła zastosować podobne wobec tych reżyserów, których ani trochę nie interesuje realizowane dzieło, bo ciągle rozprawiają się na scenie z własnymi lękami i obsesjami. Traktują nas, publiczność jak swego rodzaju zbiorowego psychoterapeutę. Ale ,będąc konsekwentnymi,, to oni powinni płacić nam…
To jest, podejrzewam, również część szerszego procesu – który, mam wrażenie, powolutku wygasa, ale może to złudzenie apteczne – gdzie sztuka w ogóle jest „ksobna” i ma wyrażać Szczerą Prawdę o Sobie (lub, ostatecznie, Otaczającej Nas Rzeczywistości) w skali 1:1. Nie tak dawno pewien reżyser teatralny wygłosił pogląd (w przybliżeniu), że trzeba pokazać na scenie nie kłamstwa o jakiejś tam Raniewskich i Hamletach, ale nagą prawdę o ciężkiej pracy maszynistów za kulisami. Ta dosłowność, zaprzeczenie twórczej wyobraźni, dławi wszelką sztukę, a teraz wlała się do najbardziej kłamliwej ze sztuk, czyli do opery, Butterfly ma być koniecznie echt prawdziwą, piętnastoletnią Japonką, a Eugeniusz Oniegin – gejem, jak Czajkowski. Oczywiście, nic się tu kupy nie trzyma, ale za to jak Prawdziwie!
Opera jest znaczącym, ale tylko fragmentem (nie mówcie o tym Piotrowi Kamińskiemu) moich bzików muzycznych, ale może dlatego podchodzę do „sprawy” spokojniej.
Odwieczny temat! Raczej bym nie chciał, żeby opera była tylko ”ostatnim bastionem elegancji, gdzie jeszcze chcemy zrobić sobie święto”, chociaż jest też taka kategoria tzw. wyjścia „do opery” i „do filharmonii” – liudiej posmotriet’ i siebia pokazat’ – i wcale tego nie potępiam. Moja nieoceniona cioteńka ofuknęła mnie raz przed koncertem: może przestaniesz przy mnie czytać! A czytałem program, no i się zasromałem.
To jest raczej akademicka dyskusja, jakkolwiek trwająca od paru wieków: co jest ważniejsze, muzyka czy tekst? Opera jest gatunkiem muzyczno-teatralnym i po co rozdzielać te człony?
Chociaż chyba bardziej muzyczno-, bo jakkolwiek z powodzeniem słuchamy nagrań operowych, to raczej trudno sobie wyobrazić oglądanie samego obrazu. No, chyba że jest to „Święto wiosny” Preljocaja. Swego czasu demonstrowałem to młodzieży (nie muzycznej) i wreszcie docenili geniusz Strawińskiego, no więc jest to też pewien przyczynek do kwestii uwspółcześniania, a i do głównego tematu wywiadu z panią Marzeną Lubaszką. Angelin Preljocaj nie zamordował Strawińskiego, co się w operze zdarza, gdy reżyser ma za dużo pomysłów.
Na marginesie, jak by pan Piotr przetłumaczył „Le sacre du printemps”, bo przecież nie jest to „święto wiosny” tak jak „święto lasu” czy „święto naleśników”? Może „Wiosenna Ofiara” Abo „Ofiarowanie Wiośnie”? Jakoś taki niefart miał i ma Strawiński w Polsce, bo „Stravinsky Inside Out” Josepha przerobiono na „Strawiński. Geniusz muzyki i mistrz wizerunku”.
Wolę tradycyjne inscenizacje (teraz wszystko jest „produkcją”) „Eugeniusza Oniegina”, ale też zaintrygowała mnie wizja Trelińskiego, chociaż – w odróżnieniu od recenzentów – nie uwiodła rola Jana Peszka, bo moim zdaniem, jest porywający, ale w sztukach Schaeffera. Tylko ci komentatorzy, bo przecież nie recenzenci: „polski reżyser zdołał odkryć w „Onieginie” teologiczną niemalże głębię”, no bo teologia to brzmi dumnie!
Laco Adamik, który co prawda nie teologizuje, ale jak się tak będzie gorączkował, to się doczeka, że Mozart, lubiący przecież różne hece, zażąda wycofania swego nazwiska z afisza.
Bo po „madrygałach w barze mlecznym” (działo się w Krakowie, nie Adamik) Monteverdi – gdyby w natłoku różnych „produkcji” to zauważył – pewnie by tak zrobił.
A będzie lepiej, bo dobrze już było, wtedy, gdy nasza arystokracja pieniądza – wzorem pana, który zafundował NIFC-owi erarda (chyba to był pierwszy?) – zacznie obficiej sponsorować muzykę i gdy w Krakowie filharmonia odłączy się od tramwajów. Młodzi, nie traćcie nadziei i sięgajcie do kasy, gdzie wzrok nie sięga!
Ps.
Jak się w blogowym wpisie robi kursywę?
Znakomity pomysł Urszuli, żeby reżyserzy nam płacili! Już układam listę swoich dłużników.
Urszulo miła, wreszcie nas będzie stać na całą Operę rara, Misteria, na Sacrum i może jeszcze zostanie na profanum.
Reżyserię operową można studiować, m.in. w Hamburgu i Monachium.
http://www.hfmt-hamburg.de/?id=211
W sprawie dwóch stron sceny: Niedawno było podsumowanie corocznej ankiety miesięcznika opernwelt. Głosują osobno krytycy i osobno publiczność. Zdecydowanym faworytem publiczności za ubiegły sezon wśród reżyserów został Otto Schenk. Niezbyt się to chyba w redakcji spodobało, bo ogłaszając wyniki na FB zaznaczono wyraźnie, że błędem byłoby uważanie Schenka za przeciwnika Regietheater (opernwelt sprzyja RT). Przytoczono fragment wywiadu, w którym Schenk tego słowa używa (tyle że rozumienie, hmmm, chyba jednak inne): «Für mich ist Regietheater kein Feindbild. Ich mach doch auch Regietheater – es gibt gar nichts anderes..»
Beato, chodziło o to, że w Polsce nie ma takich studiów.
Widzę, że znowu komentarze wpadają do moderacji 🙁 Co mogłam, to wpuściłam, ale teraz niestety idę na Rigoletta (z Dobberem) i jak coś znów wpadnie, to wpuszczę dopiero po powrocie.
Niestety, nie w Niemczech. Wybieram się na „Manon Lescaut” do Monachium i odpowiednio wcześnie muszę zacząć łykać tabletki, aby skołatane nerwy wytrzymały, bo reżyseruje Neufels. Jestem gotowa do poświęceń ze względu na duet Netrebko-Kaufmann, ale jak trzeba potem będzie traumę leczyć to może p. Neufels zapłaci chociaż za mojego psychoanalityka. Szanse kiepskie, bo niemiecki sąd niedawno orzekł, że jak ktoś się udaje na spektakl w reżyserii tego Wielkiego Artysty to sam sobie jest winien i odszkodowanie mu się nie należy.
I jak reżyser „teologicznie” zinterpretował garb Rigoletta? Czy La donna e mobile nie śpiewano kontraltem jako manifest zwycięskiego feminizmu?
Ale furdy nam Rigoletto, furdy Dobber! W Krakowie mamy Filharmonię… (koniec, przyrzekam, że więcej o tym nie będę), ale za to mamy Haaalę o wielkości lotniska, nazwaną słusznie Areną, i tam odbędzie się (Ha, ha, zazdrośćcie!) mordobicie Adamka ze Szpilką (sic!). Bilety są droższe niż na Zimermana, więc będzie cały wytworny i intelektualny świat. Chyba nasza Gospodyni nie ominie takiego eventu?! Tylko nie mogę namówić mojej niezrównanej cioteńki, więc gdyby Gospodyni zechciała szepnąć słówko, to wtedy mógłbym się powołać na Autorytet.
@Urszula
przeczytałam kilka stron autobiografii wspomnianego Wielkiego Artysty – więcej nie byłam w stanie. Po szczegółowym opisie scenerii, w jakiej odkrył w sobie powołanie reżyserskie, moja odporność na ten rodzaj „wrażliwości” została nieodwracalnie wyczerpana. Niedawno mignął mi w którejś z niemieckich gazet wywiad z nim. Zatytułowany „Na granicy szaleństwa”. A zatem tabletki koniecznie! Ech 🙁 W Monachium to boli jeszcze bardziej niż na scenach bliższych przeciętności.
Urszulo, walcz, są jeszcze trybunały! Ja mogę wystąpić jako oskarżyciel subsydiarny, który wprawdzie niczego nie widział, ale to tak jak niektórzy recenzenci.
Ech, jak ten Kaufmann śpiewał „Piękną młynarkę” Schuberta, może nawet lepiej niż Karol Kozłowski!
Pozdrawiam serdecznie i czekam na odśpiewanie jak Netrebko i opowiedzenie o Kaufmannie.
Ank
To ja po kolei.
Nie ma powodu niczego przede mną ukrywać, Drogi Anku, ponieważ opera także nie jest jedynym moim bzikiem muzycznym, ani w ogóle – jedynym bzikiem, a zawodowo zajmuję się już od pewnego czasu czymś zupełnie innym.
Na pytanie, czy prima la musica, czy prime le parole, odpowiedź dała historia: na libretta Wagnera nikt by do teatru nie poszedł. Próbowano. Zresztą dyskusja na ten temat w ogóle nie ma sensu, równie dobrze – że sięgnę jeszcze raz po to samo porównanie – można by dyskutować, co ważniejsze w majonezie, żółtko czy oliwa.
Wyłożyłem to wszystko dość dokładnie rok temu w neo-Ruchu, choć obok ukazał się wówczas bardzo zabawny tekst, którego autor przekonywał nas między innymi, ile to kompozytor zawdzięcza reżyserowi.
Operę traktuję spokojnie, ale poważnie, jako gatunek sztuki, równie godzien szacunku i poważnego traktowania, jak wszystkie inne. A wścieka mnie nie to, że niektórzy robią z tym byleco, ale, że dorabiają temu byleco ideologiczną protezę, a potem odmawiają wszelkiej dyskusji na ten temat. Zła sztuka mnie nie wkurza. Pfffft. Nieuczciwość intelektualna – do szaleństwa.
Manewr Opernwelt wcale mnie nie dziwi. Ostatnio dowiedziałem się, że ojcem Regietheater był pewien sławny reżyser, który – bo miał na to warunki – miesiącami szlifował teatralne diamenty, tak się bał, że nie daj Boże czemuś w reżyserowanym dziele nie dorówna.
Gratuluję Urszuli wycieczki na Neuenfelsa. Ciekawe, gdzie tym razem będzie. Mam pomysły, ale nie zdradzę, bo oni potem to robią naprawdę.
A w ogóle – sursum corda. W roku 2016 w Bayreuth Parsifala robi Jonathan Meese. Warto wyguglować. To już jest daleko poza granicą szaleństwa i w ogóle czegokolwiek…
@Ank
Kursywę robi się tak: w takie nawiasy wpisuje się em. Wewnątrz nawiasu ani po nim nie powinno być spacji. Potem pisze się tekst, który ma być pochylony i – uwaga! – na końcu stawia się taki sam nawias, a w środku /em
em>To by było kursywą, gdyby nie brak skrajnych nawiasów.</em
Znikło nawiasy. 😯 Ale chyba widać, że chodzi o nawias ze znaków większe/ mniejsze niż.
Anku drogi, dziękuję za wsparcie. Może skorzystam, bo jako ten, co nie widział będziesz pewnie przy zdrowych zmysłach.
Panie Piotrze, nie wygugluję, bo się boję. Swoja drogą jak tak dalej pójdzie, to kiedy nam Treliński kiedyś „Tristana i Izoldę” w TWON wystawi z Francescą Patane (niezapomniana Turandot) w roli Izoldy będziemy mu najgłębiej wdzięczni, że to nie Neufels czy Meese. I staram się z całych sił nie mieć własnych pomysłów (nie zawsze skutecznie niestety), bo jeszcze odkryję w sobie późne powołanie i kto wie, jak to się skończy.A potem Beata nie przeczyta mojej biografii…
Ja to, Ago Kochana, już się tylko śmieję, jak w tej starej anegdocie o kontrybucjach nałożonych na oblężone miasto, coraz to większych i większych, aż wreszcie kiedy obywatele przestali włosy z głowy wyrywać i samobójstwa popełniać, tylko zaczęli się śmiać, to wrogi generał kwiknął : „Ajajaj, chyba jednak przesadziliśmy”…
A Meese’a proszę jednak sprawdzić. To już chyba naprawdę jest ściana.
S.J. Lec: „Kiedy znalazłem się na dnie, usłyszałem pukanie od spodu” 😛
Zawsze może być jeszcze gorzej. Całkiem niedawno słyszeliśmy o biogazie u Wagnera…
W Rigoletcie Henryka Baranowskiego (realizacja sprzed 10 lat, nie widziałam jej dotąd i nie było czego żałować) biogazu nie było, ale ogólnie było dość głupio. A wokalnie… Miejscowa koleżanka, kiedy usłyszała, że się wybieram, poradziła mi: no to słuchaj Oleś-Blachy i Dobbera, a na resztę raczej zamknij uszy. Święte słowa – może jeszcze Wołodymyr Pankiw jako Sparafucile był trochę bardziej do słuchania, ale reszta – lepiej nie mówić. Główny duet rzeczywiście znakomity.
No właśnie, Wagner. A Józef Kański przytacza często cytowane słowa Leo Slezaka o „Trubadurze”: „…chociaż sam występowałem w tej operze bardzo wiele razy, to jednak do dziś nie wiem dobrze, o co tam chodzi.” A jaka to muzyka! Ranyboskie, żeby tylko odkrywczy reżyser nie zechciał tam wyinterpretować drugiego i trzeciego dna – o co tam łatwo – bo wyjdzie dennie.
Ech, żeby mi się już spać trochę nie chciało, trzasnąłbym operę pod tytułem „Zakulisowy pot Mechanika”. Intryga by mi się sama przędła, bo zakulisowość ma to do siebie, prawda by była tak naga, że zębami by z zimna szczękała, a specjalne efekty dźwiękowe zapewniałby sam Mechanik. A reżyserię powierzyłbym wszystkim przez Was wymienionym naraz i jestem pewien, że to byłoby śmieszniejsze nawet od dowcipów biłgorajskich. 😈
@Aga
Dziękuję Adze za pomoc. Przestudiuję to już jutro, bo przecie mecz oglądałem i to jest kolejny przykład, że nie można oddzielać obrazu od dźwięku. Mecze zastępują mi operetkę i wzmagają we mnie dość anemiczne uczucia patriotyczne.
Pozdrawiam bez kursywy, ale serdecznie
Ank
To na dobranoc, opowiedz, Bobiku, jakiś dowcip biłgorajski.
Co ja się będę wysilał, jak mogę linkę o biłgorajskich humorystach wrzucić. 🙂
http://galczynski.kulturalna.com/a-6839.html
Z tym Trubadurem to legenda (Slezak łgał, moim zdaniem), historia jest może zwariowana, ale niezmiernie prosta : dzieci się Cygance pomyliły i szlus. Nie takie rzeczy działy się w teatrze. Szkopuł w tym, że w tej operze absolutnie wszystko, co istotne, dzieje się za sceną i rzeczy ważnych nie widać. Stąd ta abstrakcja z genialną muzyką, której kijem nie dobijesz. Tylko śpiewać już nie ma komu. A ponieważ libretto cieszy się fatalną reputacją, wolno na nim tańczyć w podkutych butach, jak Czerniakow w Brukseli. Ostatnio Hermanis w Salzburgu coś spróbował, ale pogubił się we własnej logice.
A tu zwycięstwo : w Carmen jednak będzie wolno palić!
http://www.smh.com.au/wa-news/health-minister-kim-hames-tells-wa-opera-it-can-show-carmen-20141013-115b4g.html
Helzapoppin’ słowo daję…
Pobutka.
Tak, bez muzyki świat byłby pomyłką.
To ja jeszcze zacytuję słowa, jakimi Opera Krakowska zapraszała na panel: „Sinusoida uwielbienia, które przechodzi w nienawiść, towarzyszy operze od ponad czterystu lat. Nie było chyba w historii muzyki gatunku tak bardzo dyskutowanego i chętnie reformowanego, tak żarliwie kochanego, ale i ostro krytykowanego. Dziś opera wzbudza również kontrowersje. Jedni wieszczą jej kolejną śmierć, narzekają na koturnowość, zmurszałość, zbytnie skonwencjonalizowanie, wskazują na oderwanie kompozytorów od rzeczywistości. Inni zaś upatrują w tym na wskroś multimedialnym gatunku, łączącym wszelkie przejawy artystycznej myśli – słowo, obraz i dźwięk – ratunku dla upadającej kultury. Atmosfera wokół opery gęstnieje, temperatura kłótni wzrasta, walka na argumenty nasila się, a to oznacza, że opera wciąż nas obchodzi. Nas, czyli twórców i odbiorców. (…)”
O ile z konkluzją się zgadzam, to sama opozycja moim zdaniem jest fałszywie ustawiona, bo nie w tym problem przecież…
Opera Zakulisowy pot Mechanika – to brzmi doprawdy kusząco 😆
Ja na razie zbieram się na powrót do stolycy 🙂
@Ank – “Le sacre du printemps” nazywa sie w oryginale „Wiesna swiaszczennaja” czyli „swieta wiosna” .
może z Zakulisowego zrobić serial – jeden odcinek na tydzień – dobrze byłoby pod dyrekcją wspominanego tu już wielokrotnie Walerego ..
Przecież miał jakieś wolne w czwartkowe przedpołudnia
No i oczywiście żadnej „walki na argumenty” nie ma. Ktokolwiek widział, niech powie.
A poza tym, sorry, ale co to znaczy „zbytnie skonwencjonalizowanie” ? W którym momencie w sztuce zaczyna się „zbytnie” ? Kiedy przestają chodzić w cudzych ciuchach i mówić wierszem, a zaczynają chodzić w cudzych ciuchach i śpiewać? Kiedy zamiast przytupywać – facet szura końskim włosiem po baranich flakach? Bo na oko to też jest dosyć „oderwane od rzeczywistości”…
Kocie,
na 1 stronie partytury są 2 tytuły, (chyba) zaakceptowane przez Strawińskiego
Aha, z tym Sakrem. Ja bym tego tytułu nie ruszał, bo jest znaczeniowo jasny i bez absurdów takich jak „Kawaler srebrnej róży” czy „Wolny strzelec”, a brzmi dobrze. We francuskim słowniku Robert (zasadniczo autorytet) pierwsze znaczenie „sacre” (rdzeń – arabski!) to koronacja monarchy, drugie – to wyświęcenie na biskupa, a trzecie – z cytowaniem baletu zresztą – to „uroczysta, prawie religijna konsekracja”. Rosyjskie „swiaszczennoje” jest bardziej uroczyste i zamaszyste niż „swiatoje”, tak się mówi o Piśmie świętym i, jeżeli dobrze czuję, jest w tym element „bierny” (poświęcone, uświęcone, wyświęcone), ale nie wiem, czy mi tu nie uciekają rosyjskie niuanse. Czyli dosłownie byłoby coś w rodzaju „wiosenny rytuał”, czy zgoła… „sakrament”. „Ofiary” tu nie ma, chyba że z daleką przesiadką przez „sacrifice”, co się zgadza z treścią raczej, niż z sensem słowa.
czyli „Uświęcanie wiosny”
Sakra wiosenna 😆
Tak w sensie sensu pasowałoby też „Misterium wiosny”. Ale ja jestem z zasady przeciwny zmienianiu tytułów, które weszły już w język i tradycję, nawet jeśli ich przekłady są niezbyt adekwatne, czy wręcz absurdalne. Bo się w ten sposób rozwala pewne automatyzmy skojarzeń, wspólnotę kodów, itd., a psom takie coś nie służy. 🙄
Jeszcze w kwestii (nieszczęsnego) Trubadura – polecam całkiem niedawną inscenizację Oliviera Py w Monachium – strona wizualna może nie być w guście każdego, przedarcie się przez bardzo obfitą symbolikę trudne, ale sposób odczytania relacji między protagonistami, jak to się fachowo mawia, został pozytywnie oceniony, nawet przez tych, którzy jeszcze przed premierą wiedzieli, że będzie źle.
Wracając do tematu zasadniczego – dla mnie, przeciętnego, choć z długim stażem, konsumenta i miłośnika opery – kryterium oceny inscenizacji jest, czy reżyserowi udało się zaangażować mnie w to, co się dzieje na scenie (między tymi „protagonistami”). Można osiągnąć pożądany efekt bez gwałcenia oryginału, można odejść daleko, al. Podkreślam: niczego nie wykluczam z góry.
Z niejakim smutkiem czytam zaś wypowiedzi tutaj o Neufelsie, a zwłaszcza o tym, co dopiero zrobi. Przecież ten straszny Warlikowski zrobił świetną „Kobietę bez cienia”! No dobrze, przyznaję, że pan Meese mnie jednak przeraża.
Wiele aspektów inscenizacji Czerniakowa – Trubadura , Don Giovanniego, Traviaty zainteresowało mnie, może je przeczuwałam? Wesele Figara, Cosi fan tutte to dla mnie opery niewesołe i takie ich odczytanie przez niektórych potępianych przyjęłam najzupełniej naturalnie (niczego nowego dla mnie nie odkryli). Nawet jeśli to sprzeczne z historią, kontekstem etc. Szarlatanerii nie akceptuję – zwłaszcza gdy służy indywidualnej psychoterapii albo przykrywa porażkę w kontakcie z dziełem (tylko raz spotkałam się z czymś takim, ale za to od razu obecne były oba wymienione przeze mnie problemy pana reżysera). Biorąc pod uwagę, że chodziło o Parsifala, wystawienie na tortury było wyjątkowo długie, jednak to, co płynęło z fosy nie pozwalało na ewakuację.
Granica jest cienka i zastanówmy się, jak często kierujemy się własnymi uprzedzeniami wobec reżysera – także dlatego, bo taki jest generalny trend, czy naszymi indywidualnymi kryteriami estetycznymi. Obiektywność w tej kwestii ?
Jaki wpływ na operową przyszłość początkujących w tej dziedzinie mogą mieć takie inscenizacyjne wycieczki ? Wierzę w kulturalne doświadczenie i zmysł krytyczny.
Droga Bazyliko, jest niestety kryterium podstawowe, któremu podlegają wszystkie pozostałe, gdzie granice nie jest cienka, lecz widoczna gołym okiem, a o którym mimochodem Pani wspomina: kryterium sprzeczności. Jeżeli inscenizacja jest „sprzeczna z historią” (a te sprzeczności lokują się na bardzo różnych poziomach, od jawnych nonsensów poczynając, tzn. co innego śpiewają, co innego robią, na kompletnym zburzeniu wewnętrznej logiki dzieła), a na afiszu wciąż figuruje ten sam autor i tytuł, to jest to pospolite nadużycie.
Którego zresztą bardzo łatwo się ustrzec przy użyciu dwóch literek i kropki : „wg.”.
Ponawiam pytanie: dlaczego p. Czerniakow, czy p. Warlikowski (który w Kobiecie bez cienia zrobił istotnie bardzo ładne przedstawienie – bez żadnego związku z utworem…) mieliby dysponować wobec oper przez siebie reżyserowanych większym zakresem praw, niż Pierre Boulez wobec symfonii Mahlera.
Przy niczym się nie upieram. Dam się przekonać. Niestety, pytam od wielu lat i do dzisiaj nie doczekałem się żadnej, nawet szkicowej odpowiedzi. Co by mogło, niestety, oznaczać, że to jest właśnie to pytanie.
Dotychczasowe doświadczenia z Neuenfelsem (przynajmniej moje) nie upoważniają do optymizmu, ale nie należy oczywiście tracić nadziei.
To zresztą nieprawda, że Wesele Figara i Cosi fan tutte to „opery niewesołe”. Myśli, jakie nam przychodzą po nich do głowy są niewesołe, ale to nie zmienia faktu, że to są komedie, które przy pomocy komediowych środków opisują ludzkie charaktery i ludzkie kondycje. Ktokolwiek je robi na ponuro, nie tylko wchodzi w sprzeczność z muzyką (bo Mozart doskonale wiedział, jak się pisze muzykę tragiczną, muzykę dwuznaczną i muzykę komiczną i nigdy mu się to nie myliło), ale spłaszcza całe bogactwo tych utworów. Figara i Cosi, oraz każdą wielką komedię z muzyką, czy bez, robi się prawidłowo tak, żebyśmy na sali zarykiwali się ze śmiechu, a dopiero potem, w nocy, budzili się z krzykiem.
Tylko, że tak jest dużo trudniej.
@Le Sacre
No i proszę, ile znaczeń znaleźliśmy! Pewnie że się nie zmieni, a nawet nie wolno. No, chyba że Gospodyni powoła Trybunał i na zasadzie „proszę ponieść guzik i nacisnąć rękę” przegłosujemy. Jeszcze została „sakramencka wiosna”, co mogła wyjęczeć w ostatnim tchnieniu ofiara, która się tam zatańczyła na śmierć, a u Preljocaja to niemal dosłownie.
„Kawaler srebrnej róży” to kompletnie bez sensu, ale wraz ze wspaniałym dziełem zostanie na wieki.
@Bobik
Przy okazji Biłgoraja, to dzięki Bobikowi za przypomnienie strony Gałczyńskiego. Kiedyś to się mówiło Gałczyńskim, no i ta cudowna „Zaczarowana dorożka”, którą znałem na pamięć. Potem każdy dorożkarz czuł się zaczarowany i pobierał za to stosowną opłatę. Teraz po Krakwie jeżdżą jakieś takie plastikowe karety, tylko konie zostały prawdziwe i robią to co konie zwykły robić i co jest stałym tematem obrad rajców miejskich. Innych zmartwień nie mamy. Jak u Sztaudyngera:
Gołębiami wybrukowany Kraków,
Gówno ma z tych ptaków.
Gałczyński miał swoje stalinowskie grzechy, ale kto ich nie miał, małe to nawet i pomnikowy Lutos.
Wróbelek jest mała ptaszyna,
wróbelek istota niewielka,
on brzydką stonogę pochłania,
Lecz nikt nie popiera wróbelka
Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta,
że wróbelek jest druh nasz szczery?!
kochajcie wróbelka, dziewczęta,
kochajcie do jasnej cholery!
Proszę, jaki Konstanty Ildefons był ekologiczny, widzieliście teraz gdzieś wróbla?
„Misterium wiosny” podoba mi się, bo pojęciowo obejmuje sakralizację (wiosna – dawczyni życia), jak i ofiarę – jako należną opłatę.
@PK
Pana oczekiwanie czynienia dopisku „wg” – kto się na to zdobędzie? Będziemy uczciwi, ale czy będzie to miało większe znaczenie dla widzów ?
Zburzenie logiki dzieła ? Tak, na tym poziomie oczywiście godzimy się. Tylko, że i nawet na ocenę logiki/spójności mogą przecież składać się, między innymi, elementy subiektywne (kultura, wrażliwość, indywidualne doświadczenia). Jest jeszcze taki problem, że oceniamy przedstawienie z różnych perspektyw. Krytyk, teoretyk powinni patrzeć możliwie obiektywnie, mają ku temu wiedzę i warsztat, pozwalające odejść od własnych emocji (chociaż znaku, że krytyk też człowiek, także pożądam) czy, zwłaszcza, wyznawanej ideolo. Taki konsument jak ja, nawet z pewnym bagażem operowych doświadczeń i lektur, odbiera spektakl w pierwszym rzędzie emocjonalnie, dopiero ułamek chwili potem włącza się rozum.
Wymienione opery Mozarta są dla mnie (podkreślam: nie uogólniam) operami niewesołymi. Mój pierwszy kontakt z Weselem – lata temu w Teatrze Wielkim, jeszcze młodzieżą będąc i bez większych życiowych doświadczeń, przestawienie jak należy, prawda epoki, muzyka się skrzy (powiedzmy), śpiew OK., tzw. zadania aktorskie w granicach rozsądnych, widownia się cieszy etc., a ja siedzę jak skamieniała… I nie ma siły, choć wiem, rozumiem, czytałam….
Samymi w sobie prawami Czerniakow może większymi nie dysponuje , ale form i materiału o ileż ma więcej by pohasać!
@ank
Z naszych okien sypialnianych widać ścianę kamienicy, którą porasta ogromne dzikie wino. (Mam nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy go wyciąć, bo mieszkają u nas w bloku ludzie, którym przeszkadza wszelaka zielenina, believe it or not).
Otóż do tego dzikiego wina wprowadziła się kolonia wróbli. Codziennie rano, skoro świt, towarzystwo się budzi i rejwach robi zaiste jerychoński.
Potem wróble gdzieś biegną do pracy, a na miejsce przylatują szpaki w celu konsumpcji winogron.
Przepraszam, ale Pani pierwsza uwaga zupełnie do mnie nie przemawia. To jest kwestia uczciwości – artystycznej i zawodowej i szacunku, dla twórców i dla Publiczności. Albo to jest utwór na afiszu, albo nie jest.
Chyba, że – znowu – w teatrze operowym obowiązuje inna deontologia, niż w Filharmonii. Może obowiązuje. Chciałbym zrozumieć, dlaczego.
Osobiście żadnej „ideolo” nie wyznaję. Nie mówię o kwestiach subiektywnych, czyli o „degustibusach”. Mówię o całkiem obiektywnym gwałceniu elementarnych danych dzieła, o wchodzeniu w sprzeczność z jego substancją, od słów libretta począwszy, po najogólniej pojęty sens całości. To jest jedyna perspektywa o której próbuję rozmawiać.
Dyrygentowi tego nie wolno. Dlaczego Czerniakowowi wolno? Daleko nie szukając: dlaczego, choć Verdi pisze Alfredowi w III akcie muzykę czarnej rozpaczy, Czerniakow pokazuje mi Alfreda patrzącego niecierpliwie na zegarek?
Może mu wolno. Może ja tu czegoś nie rozumiem. Proszę mi wyjaśnić – dlaczego, na jakiej podstawie, wedle jakich zasad?
Nie jestem maniakiem, albo tak mi się wydaje, ale wrócę znowu do „Święta wiosny” Angelina Preljocaja. Bo tam twórca spektaklu dochodzi do nagiej prawdy, tancerka tańczy Taniec Wybranej bez żadnego tam umownego cielistego trykotu. Bo skoro to są „Obrazy z życia dawnej Rusi w 2 częściach”, to przecież w pogańskich czasach (ech, to se ne vrati!) raczej się nie przejmowano odzieżą, szczególnie w takich „świątecznych” okolicznościach.
Ale twórca tutaj „tańczy” na tej cienkiej granicy i, moim zdaniem, nie przekracza jej.
A w Pariże – excusez le mot – Gergiev z Maryjskim odtworzył to w oryginalnej choreografii Niżyńskiego. Jak się ogląda te pas ze stopami do środka i słyszy te dzikie nieregularne rytmy, to nie dziwne, że w 1913 r. wywołało to taką awanturę. Ale te opisy ówczesnego mordobicia są podobno przesadzone i nie zdziwiłbym się, gdyby Strawiński to sam sprokurował.
A ja najbardziej lubię opery niepoprawne politycznie.
Anku, nie Strawiński, ale raczej Diagilew to sprokurował 😉 A zgorszenie wywoływał właśnie styl tańca, jak najdalszy od baletu klasycznego.
Oryginalną choreografię odtwarzali ci ludzie:
http://www.teatrwielki.pl/?id=1323
I bywa ona pokazywana u nas.
Mnie jakoś wzrusza, bo patrzymy na żywą historię.
Byliśmy na 3 x Święto Wiosny w TWONie i było to bardzo poucczające doświadczenie.
Choreografia rzeczywiście odtworzona na podstawie rysunków i relacji, bo oryginalna dokuemntacja zaginęła.
Drogi Ank
To co publicznosc uslyszala w 1913 prawdopodobnie nie mialo wiele wspolnego ani z tym co proponuje Giergiev ani nawet z partytura 🙂
Co to znaczy w dzisiejszych czasach „niepoprawny politycznie”?
Mocno spozniony, ale chce przytaknac Piotrowi w kwestii „swiataja – swiaszczennaja” – tak dokladnie, uswiecona jest najblizsze. Swiaszczennaja jest bardziej z wysokiego stylu, jezyka uroczystego. Tak jak w znanej piesni z czasow wojny:
Pust’ jarost’ blagprodnaja
Wskipajet kak wolna!
Idiot wojna narodnaja,
SWIASZCZENNAJA wojna!
Bobikowe „misterium” bardzo mi sie podoba. Jednak co Poeta….
No, ale trudno. Jest Swieto wiosny i niechaj juz tak pozostanie.
A kto robil choreografie do Bejarta ogladanego wiele wiele lat temu w Nowym Jorku? Chyba on sam, nie Diagilew?
Wróbelek ptaszątkiem jest tycim,
lecz zdziałać potrafi on wiele,
by zrobić pobutkę o świcie,
najlepszy jest właśnie wróbelek.
Więc bez obcyndalań to powiem,
dobitnie, wprost i z przekonaniem:
kochajcie wróbelka, Gostkowie,
kochajcie go bardziej niż spanie! 😎
@Gospodyni
Tak, ja to widziałem w nagraniu video z Paryża w tymże wykonaniu. Wyraziłem się nieprecyzyjnie – jasne, że nie Gergiev to zrekonstruował, tylko dyrygował tym razem nie wykałaczką. I aż dziwne, że nie on tańczył i może nawet podzielił się honorarium, ale jeszcze wtedy z potrąceniem haraczu na nową Mariinkę, bo taka była „dobrowolna” umowa. Wrażenie istotnie historyczne.
@Joanna Curelaru
Co do Gergieva, to pewnie tak, ale że publiczność w 1913 usłyszała wykonanie niezgodne z partyturą, to nie rozumiem. Niech się wypowiedzą historycznie poinformowani muzykolodzy.
Kurcze, polityczna poprawność już do tego doprowadziła, że ludzie pytają, co to znaczy niepoprawny politycznie?
To wyraz mojej przekory, bo teraz wszystko musi być political correctness.
@Kot Mordechaj
Tego nie widziałem, ale sądzę, że choreografię do Bejarta zrobił Bejart
Panie Piotrze, spokojnie, na takim stopniu generalizacji to się niby wydaje proste i słuszne, no bo jak się powie, że ma być „wiernie” i „prawdziwie”, to pozostaje tylko, jak u Gombrowicza, „paść na twarz”. Ale wtedy istnieje niebezpieczeństwo, że wyznaczymy sobie jedynie słuszną interpretację i takąż percepcję.
„Bazylika” ma prawo tak odczuwać Mozarta, który przecież wcale nie jest taki jednoznaczny, prosty i łatwy jak to się czasem wydaje. I tak ładnie mówi o indywidualnej percepcji, że – chociaż mam inne zdanie – to zaczynam się zastanawiać, czy to aby ja się nie mylę. I pewnie w określonym stanie ducha też mógłbym tak odczuwać – to co, nie mam prawa? Spostponowałbym Wolfganga wielu imion? Ja się czasem łapię na tym, że niezła wiedza, jaką mam w innej dziedzinie, odbiera mi spontaniczną percepcję, np. literatury.
Partytura jest święta, ale – to banał – jakże różnie można ją interpretować bez zmieniania ani jednej nuty i dyspozycji kompozytora, uznając oczywiście, że marche funebre nie jest marszem triumfalnym.
A na poziomie idei i semantyki, to już możemy się sprzeczać i chwała Bogu oraz Gospodyni blogu (ale się rymnęło!), że taka dyskusja się toczy, ale też do chwili, gdy ktoś by zacznie dowodzić, że Azulena jest Don Juanem. Przypominają mi się różne interpretacje białego konia w „Lotnej” Wajdy, a później reżyser powiedział, że było ciemno, więc koń musiał być biały.
Sądzę, że w interesującej nas tutaj dziedzinie to nie sposób tak alles zusammen, lecz trzeba by starannie i sine ira et studio analizować – co zresztą Pan czyni, ale z konieczności miejsca fragmentarycznie – konkretne przedstawienie i wolę (jeśli uczciwa) oraz koncepcję reżysera, oczywiście jeśli taką ma. I czy poszczególne tricki, grepsy – no, tak teraz jest – składają się na jakąś logiczną całość i czy nie ukatrupił kompozytora, no chyba że powie „Jak Boga kocham, tak ma być i zamknąć jadaczki!”
A że będą pomyłki? No to taka już jest uroda tej profesji. Pewnie, że zawsze będziemy nostalgicznie wspominać dawnych mistrzów, ale przecież trzeba – a starym – z młodymi naprzód iść.
Lubię Scelsiego, Griseya, Sciarrino, chociaż wielu młodych to nudzi, ale myślę, że jeszcze parę lat i będą się im kłaniać jako klasykom. Dumitrescu to nie Beethoven, ale słucham go z niemniejszym zainteresowaniem.
I warto pamiętać o leksykonie „…of Musical Invective. Critical Assaults on Composers Since Beethoven’s Time” Slonimsky’ego. Że też tego jeszcze nikt nie przetłumaczył!
Na koniec, sam już nie wiem, dlaczego odnosimy wrażenie, że poziom wykonawstwa operowego i instrumentalnego upada, skoro wiedza o śpiewaniu i graniu niepomiernie wzrosła i konkurencja jest niesłychana. I chociaż chciałbym żyć w Paryżu w czasach inwazji Diagilewa, to powiedzieć, że teraz takie czasy, to zbyt łatwe. A może zawsze były „takie” czasy?
Drogi Anku,
Widzę tu wiele nieporozumień.
Dlaczego stawia Pan „wiernie” i „prawdziwie” w cudzysłowie? Przecież ja tych słów nie użyłem. I dlaczego wyciąga Pan potem daleko idące wnioski z tego czegoś, czego nie powiedziałem, jak gdybym to był powiedział? Myśl o „jedynie słusznej interpretacji i percepcji” w głowie mi nie postała. Przypisywanie rozmówcy obcych mu poglądów nie ułatwia dyskusji.
Może wyraziłem się nieprecyzyjnie, ale komentując słowa Bazyliki o „niewesołych” operach Mozarta – w najmniejszym nawet stopniu nie odmawiałem jej prawa do takich odczuć. Więcej: bardzo skrupulatnie potwierdziłem, że odpowiadają one i moim odczuciom i moim poglądom na te utwory. Tyle, że w tej wymianie nie o subiektywne uczucia chodziło, ale o uzasadnienie tym sposobem aprobaty dla pewnego typu inscenizacji („serioso”) – i tylko tutaj zgłosiłem zastrzeżenia.
Oczywiście, że „jakże różnie można ją interpretować bez zmieniania ani jednej nuty i dyspozycji kompozytora”. O tym przecież mówię od początku: że muzycy potrafią interpretować partyturę na tysiąc sposobów, nie naruszając jej litery i ducha i nie czują się skrępowani.
Pytam zatem, dlaczego w takim razie reżyser miałby prawo je naruszać? Wchodzić w jawną sprzeczność z jednym i z drugim? Bo partytura operowa, przypomnijmy to, powstała do bardzo konkretnego tekstu, słów, sytuacji, charakterów. I „święta” jest w całości, bo jedno pozbawione drugiego – traci tożsamość. Boulez się mieści, Czerniakowowi za ciasno?
A w kwestii wykonawstwa operowego – cóż, istnieje niezwykle bogata kronika dźwiękowa tego wykonawstwa, zapisywana przez cały wiek XX. Jest ona dla nas bezlitosna. Bernard Shaw mógł, w latach 50, szachrować, twierdząc, że współcześni śpiewacy są lepsi od tych starych, których on słyszał – bo po nich nic nie zostało i kto tam wie, jak było. Dzisiaj trudno wmówić komukolwiek, że Francesca Patane jest lepsza od Birgit Nilsson…
to o mnie na tak kulturalnym blogu 🙄
Wybaczcie, że jeszcze, ale mnie to żywo obchodzi. Czy często słyszeliście w filharmonii negatywną reakcję widowni? Oczywiście po koncercie, bo w trakcie to komórki. Może tylko swego czasu przy „Schreiben” Lachenmanna na WJ. Zawsze są oklaski, no może czasami mniej intensywne, a często, jest za co czy nie, standing ovation. To ja już wolę tych z galerii w La Scali, na których się obraził Piotr Beczała, chociaż nie wiem, czy dał im powód do tego.
Drogi i jeśli Pan pozwoli, to blogowo Piotrze,
Przez ubogość znaków w blogowym pisaniu w cudzysłów ująłem pojęcia, bo mimo instrukcji nieocenionej Agi nie nauczyłem się robić kursywy. Jeśli zostało to źle zrozumiane, to wielkie pardom, bo sam nie znoszę ustawiania w ten sposób interlokutora.
A z pozostałym, to Twoja wina, bo mnie paraliżuje ocean wiedzy w „1001 Operze”, znowu z konieczności cudzysłów. Ja gadam z pozycji może i zaawansowanego, ale tylko melomana i pozwolisz, że taki też sobie pogwarzy. Ja, chociam starszy, to na współczesne fakty artystyczne patrzę z ciekawością i nadzieją, że to do czegoś ciekawego w sumie doprowadzi. To mi zostało z niegdysiejszego kontestatorstwa, a na temat wolności oceny mam wręcz obsesję. No wiem, że to czasem może prowadzić do pieniactwa, ale nie darmośmy tacy i owacy chłopcy krakowiacy. Dość długo żyję i byłem świadkiem jak wiele ocen artystycznych się zmieniało. Że zawsze Callas (to taki wybiórczy przykład), która przecież wcale nie miała najpiękniejszego głosu, tak? Dla mnie raczej tak, ale może nie na zawsze, i potrafię zrozumieć tych, którzy jej nie lubią. No bo inaczej, to od końcowych dziesięcioleci ubiegłego wieku nie powinniśmy już niczego słuchać, oglądać itp. Zabijcie mnie, ale podoba mi się np. Yuja Wang, takie rozkoszne orientalne dziewczę i ślicznie gra!
Kończę, bo jeszcze więcej zdradzę złego gustu, ale najgorsze jest milczenie wokół muzyki. Po wykonaniu trzeba odklaskać według miary, ale potem żywo gadać i kłócić się.
Czym się naraził Beczała galerii w La Scali?
Pozdrawiam serdecznie,
Andrzej
Śliczny wróbelek Irka 😀
Ank – ten wytupany i wygwizdany na WJ Lachenmann to był Mouvement – vor der Erstarrung.
Griseyem młodzi zachwycali się kilka lat temu, była istna griseyomania. Teraz już chyba trochę wyszedł z mody, ostatnim akcentem była świetna książka Jana Topolskiego.
Sciarrino jest modny jak najbardziej. Ostatnio Andrzej Kwieciński baaardzo się nim inspiruje.
Choreografię do Béjarta robił Béjart – a któż miał robić inny? 😯
O ile wiem, szykowali się na Pana Piotra od dawna. Mówił – chyba nawet publicznie, więc mam nadzieję, że nie zdradzam sekretów – że wiedział o tym od dłuższego czasu. Że się coś takiego szykuje. Za co dokładnie, już nie pamiętam. Znając loggionistów, za całokształt i za niewinność.
A w kwestii głównej, pozwolę sobie powtórzyć jeszcze raz: nie mówię o subiektywnych ocenach. Nie mówię o ewolucji smaku i kryteriów estetycznych. Z całą pewnością nie przemawiam „z oceanu”.
Proponuję proste, jasne, obiektywne kryteria i zadaję proste pytania.
Czy spektakl popada w sprzeczność z literą dzieła?
Czy reżyser ma te same prawa i obowiązki, co dyrygent ? jeżeli nie, to dlaczego?
Coś w tym musi być, skoro od lat nie udało mi się uzyskać odpowiedzi.
Mój pies – drań niemuzykalny, bo wyje jak śpiewam – świadkiem, że Piotrowi odpowiedziałem niezwłocznie, ale czeka to na moderację.
Macie jakiś pomysł, jak bydlę umuzykalnić, brać go do filharmonii? Kot patrzy na mnie zezem, Piotr mnie osobaczył, jak żyć?
Jak żyć – kilka porad praktycznych:
Psa przysłać do mnie – nawet jak się od tego nie umuzykalni, to przynajmniej jego wycia nie będzie słychać, bo ja wyję głośniej.
Kota zaprowadzić do okulisty.
Do Piotra uśmiechnąć się i ładnie pomerdać – w moim przypadku zawsze działało. 😆
Jak się odblokowało, to jeszcze na dobranoc podrażnię Piotra. Dyrygent nie ma prawa, bo materia dźwiękowa jest inna (o czym by znowu długo trzeba) i w potocznym znaczeniu niesemantyczna, niż semantyka i semiotyka warstwy ideowej dzieła, podobnie jak w dramacie scenicznym, tutaj się dopiero wyrabia! Tylko Mrożek się kiedyś w Krakowie postawił i zagroził, że albo będzie po bożemu i według drobiazgowych didaskaliów albo nic.
Dobrych snów o lepszych czasach!
Dzięki, Bobik, tak zrobię. Psa wysyłam w paczce priorytetem. Nie uprzedziłem, że on żre wszystko co mu w paszczę wpadnie. Wczoraj mi pogryzł Cecilię Bartoli. Piotr pewnie powie, że pies ma dobry gust.
Rozumiem tego nieznanego kumpla. To głód wiedzy. Ja kiedyś zeżarłem Oxford Dictionary w zakresie L-Z, no i niestety nie wszystkie rozumy pozjadałem. Od A do K pozostałem niedouczony, bo Moi nie mogą się nauczyć trzymania porządku w książkach i pierwszy tom postawili na zbyt wysokiej półce. 👿
Pobutka.
Anku Drogi,
Jeżeli poczułeś się osobaczony, to bardzo przepraszam, z całą pewnością nie to było moim zamiarem. Taka szybka, pisana dyskusja, niweluje istotne parametry „wizualne” (np. głupie miny) i adresatowi dostaje się jakaś taka sucha rózga, której nadawca wcale nie przewidywał.
Co do ad remu. Pewnie, że inna materia – tylko na mój rozum wniosek z tego jest dokładnie odwrotny. Czy, Twoim zdaniem, tożsamość utworu muzycznego poniesie większe szkody, gdy pianista zdubluje oktawy (wylatywało się za to z Konkursu Chopinowskiego….), albo Toscanini tu i tam zmieni instrumentację – czy gdy reżyser potraktuje dzieło operowe jako abstrakcyjną ścieżkę dźwiękową i opowie zupełnie inną historię, sprzeczną z tekstem słownym i bez związku z muzycznym?
Dobrze, że padło słowo „didaskalia”, które często wraca w takich dyskusjach. Nie jest to kwestia całkiem niewinna ani pozorny problem. Oczywiście, didaskalia puchną z czasem: u Szekspira i Monteverdiego są minimalne, u Wagnera – drobiazgowe, jeszcze później bywają wręcz obsesyjne (lektura didaskaliów Iwaszkiewicza do Rogera przyprawia o ból głowy, wiem, bo musiałem to tłumaczyć….). Szkopuł w tym, że dla takiego Wagnera na przykład to nie są dwie różne rzeczy, ale jedno i to samo: muzyka odzwierciedla ściśle didaskalia i nawzajem. Ta sama sytuacja sceniczna opisana jest dwoma różnymi językami, ale to jest TA SAMA sytuacja sceniczna.
Nikt nie wymaga, żeby te didaskalia realizować z dokładnością do pół sekundy, choćby dlatego, że tutaj margines dowolności jest dużo szerszy, do czego dochodzi też interpretacja, czyli tempa regulujące czas sceniczny. Ale całkowite zignorowanie tych wskazówek nie jest niczym uprawnione i gryzie się z muzyką. W ogromnej większości wypadków nie są one zresztą wcale krępujące.
Ja jednak, z oślim uporem, nie o didaskaliach, których ze sceny nie słychać, ale o słowach, sensach, sytuacjach, postaciach.
Dzień dobry 🙂
Proszę nie obrażać psów śpiewających – to najwybitniejsi artyści! Sama kiedyś takiego miałam, śpiewał w duecie z fortepianem, a potem nauczył się też w duecie ze mną (wspominałam tu nieraz o Kajtusiu, zwanym inaczej Psem Kajetanem). Ja do niego: auuu, on do mnie auuu… i tak sobie rozmawialiśmy.
Z Bobiczkiem także wielokrotnie rozmawialiśmy i wiem, że i on jest wielką artystą wokalną 😉
Tak sobie myślę o operze i wszelkich o niej dyskusjach… Co to da, kiedy nie można zmienić systemu jej finansowania i modelu instytucji jako takiej? Wielkiej, kosztownej, staroświecko XIX-wiecznej w myśleniu o tym co wytwarza. Wiem, że Pan Piotr zaraz powie, że opera zawsze była kosztowna, zależna od pieniędzy, nieodłącznie związana z pudełkową sceną i szeptami w lożach. Dzisiaj jednak można inaczej i wiem że młoda widownia chce zmian. Ojcem ich był Peter Brook który nienawidził pudełka i Carmen zrobił na arenie wysypanej piaskiem. Można wyjść z tego budynku ze złotą kurtyną i lożami wybitymi aksamitem, z instytucji – molocha z zastępami sprzątaczek i administracji, z przestarzałego systemu myślenia o sezonach, pochłaniającego miliony na prastare inscenizacje z wymieniającymi się przez dziesięciolecia śpiewakami… W tych miejscach zazwyczaj żaden artyzm się nie zdarza! (nie mówię o muzyce i śpiewie ale o tym co tworzy spektakl) Wierzę, że właśnie zapraszani tu młodzi reżyserzy i filmowcy są nieporozumieniem. (Niektórzy uważają że Warlikowski i Szczęśniak zostali jako zdolni twórcy teatralni przez operę tradycyjną zwabieni i przeżuci, dlatego powielają już dzisiaj pewne chwyty lub szukają po omacku) Powinni wynająć salę, opłacić zespół i zrobić Brittena na statku, Szostakowicza w stodole a Szymanowskiego w amfiteatrze… (żartuję z tych propozycji, ale nie żartuję z wyjścia „na zewnątrz” – do akustycznie dobrych miejsc – rzecz jasna!) I tu jest prawdziwy problem! Ministerstwo dofinansuje „operę narodową” i jej nieruchawy moloch by modni twórcy zrobili tam gniota bez polotu a nie da na produkcję niezależną… Dlatego jednak w lepszej sytuacji jest muzyka współczesna – Warszawska Jesień pokazywała też formy sceniczne – niż opera z zapadnią i złotą kurtyną, która chce mieć Aidę ale nowoczesną… Piszę oczywistości, bo o tym wszyscy wiedzą, ale na co dzień przy dyskusjach hasło „opera” nadal znaczy Aida a nie to co nowe! Myślę że polski czy światowy system finansowania ma w głębokim poważaniu dyskusje operowych obozów bo chce jedynie oficjalnego potwierdzenia „rozrachunku faktur za przekazane przelewy” a nie interesuje ich czy to co powstało jest dobre…
Instrumentalną artystą też jestem, jak akurat zajdzie taka potrzeba. 😈
A co do parametrów wizualnych, to ja dlatego tak się upieram przy używaniu mordek, że one chociaż w pewnym zakresie te parametry oddają, lub przynajmniej sygnalizują. Wystarczy porównać 3 deklaracje:
Bobik to miła psina. 🙂
Bobik to miła psina. 🙄
Bobik to miła psina?
Litery niby wszędzie takie samiusieńkie, a skala emocji i postaw od pasztetówki do kija. 😎
Dziękuję za informacje o wystawie.
Mordki bardzo się przydają, zgadzam się z Bobikiem.
Wrzuciłam nowy wpis 🙂
Krakusie Drogi,
Najpierw sprostowanko: Brook nie zrobił Carmen, ale Tragédie de Carmen, w adaptacji własnej, Jean-Claude’a Carrière’a i Mariusa Constant, który przerobił partyturę Bizeta na dużo mniejszy zespół instrumentalny i tylko dzięki temu można to było grać w teatrze Les Bouffes du Nord, gdzie pełna orkiestra nie miałaby się gdzie schować.
Wiadomo zresztą, że przez lata w mniejszych i uboższych teatrach „przycinano” instrumentację oper z większą obsadą. No, ale jeszcze wcześniej symfonie Beethovena poznawano na salonach w transkrypcji Liszta, a jak się rozeszła wiadomość, że o trzy dni dyliżansem gdzieś grają Piątkę w pełnym składzie, to wycieczki jeździły.
Bo w kwestii głównej zgadzam się z Panem i nie zgadzam w dokładnej proporcji fifty-fifty.
Olbrzymie cyrki operowe, w rodzaju TW czy Bastylii, czy nawet Wielkiej Sali w Salzburgu, to już dzisiaj przeżytek, czkawka po wielkim marzeniu o wysokiej kulturze dla wszystkich za bezdurno. Zbudowano teatry, ale nikt się nie zajął produkcją wykonawców i publiczności.
Przytłaczająca większość repertuaru powstała dla scen pudełkowych rozmiarów, z grubsza, opery w Poznaniu. Wystarczy pójść do dobrego teatru tych rozmiarów (polecam wszystkim Capitole w Tuluzie, gdzie mało kto wpada), żeby się przekonać – że To Jest To. Niezastąpiony, „fizyczny” kontakt z wizją i fonią.
Można się oczywiście bawić w gazownie i inne takie, ale to jest, moim zdaniem, zbyteczna terapia po fałszywej diagnozie, czyli przerost formy nad treścią. Utwór fortepianowy najlepiej brzmi na fortepianie, choć to takie duże, czarne, zębate i wcale do telefonu komórkowego nie podobne.
W Teatrze Wielkim w Moskwie (i nie tylko…) grano te same inscenizacje przez dziesięciolecia, ponieważ były do tego obsady i byli dyrygenci. Czy poważnie sądzi Pan, że „żaden artyzm” tam się nie zdarzał? Bo co „tworzy spektakl” operowy przede wszystkim? Z jakiego powodu w ogóle o tym rozmawiamy? Z powodu Brook, czy z powodu Bizet?
Dzisiaj, ponieważ nie ma obsad, robi się sztuczny dym w postaci „nowatorskich” inscenizacji. To jest, Drogi Krakusie, węgorz z drobiu w opakowaniu zastępczym.
Natomiast absolutnie zgadzam się z Panem w kwestii zastygłych instytucji, które kosztują majątek za samo utrzymanie ich przy życiu.
Wyliczałem kiedyś : Opera Paryska ma roczny budżet ok. 150 milionów euro, z czego 100 milionów to dotacja państwowa. Dotacja ta idzie W CAŁOSCI na utrzymanie instytucji i budnyku, ani grosz z tego nie idzie na produkcje, które w całości finansują się same (bilety, DVD, prawa itd).
Tylko rusz to teraz, ministrze, premierze, prezydencie.
Właśnie dowiedzieliśmy się we Francji, że od II wojny światowej francuskie koleje państwowe (które obrzucono po wojnie przywilejami za wkład do walki z okupantem i oddano we władanie Partii Komunistycznej) blokują rozwój komunikacji autobusowej. Z Bordeaux do Lyonu jedzie się przez Paryż, bo połączeń kolejowych nie ma, a autobusowych być nie może, żeby koleje nie straciły. W Wielkiej Brytanii jeździ rocznie autokarami 30 mln pasażerów. We Francji – wiecie ile? 100 000. Podobno, żeby z Paryża pojechać busem do Strasburga, trzeba kupić bilet do Warszawy i wysiąść w Strasburgu, bo połączenia krajowe są ściśle ograniczone (rozluźniono je minimalnie trzy lata temu). A koleje są o tyle droższe, że się podobno opłaca.
Powyższy akapit tylko z pozoru nie jest o operze.
W Poznaniu była niedawno udana próba ruszenia z operą w miasto. Studenci poznańskich uczelni zorganizowali festiwal Opera Know-how, pierwsza edycja poświęcona była Karolowi Szymanowskiemu. Były koncerty, warsztaty i dyskusje. Przez trzy dni muzyka brzmiała w różnych miejscach w centrum. Idzie człowiek św. Marcinem i nagle słyszy z bramy sopran śpiewający Szymanowskiego – świetna sprawa. Ludzie szybko łapią bakcyla. Miałam w związku z tym sympatyczne przeżycie dwa tygodnie temu. Na św. Marcinie odbywały się „Rytmy Św. Marcina”, też warsztaty i koncerty (m.in. w starym tramwaju, na przystanku tramwajowym, przed Zamkiem). Weszłam do naszej straszącej w centrum galerii MM, do sieciowego kiosku. Zaraz za mną pojawiła się tam pani w średnim wieku i bez oporów zaczęła wypytywać sprzedawczynię, gdzie dzisiaj będzie ta opera i dlaczego jeszcze nic nie słychać. Rozczarowana, że nigdzie nie widać sceny, bo jak był festiwal operowy, to była.
Gdyby ktoś chciał poczytać o festiwalu: http://polakpotrafi.pl/projekt/opera-know-how
W Niemczech dyskusja ostatnio głównie o kasie. Jeden z berlińskich urzędników (SPD), który niedawno domagał się od teatrów darmowych transmisji przedstawień operowych przez Internet (skoro biorą publiczną dotację), ogłosił, że bilety do teatru i opery są w Berlinie za tanie i powinny podrożeć. Raczej do tego nie dojdzie – duży odzew na nie, a argumentacja nie tylko ekonomiczna. Wspomniany urzędnik podaje wszędzie to samo porównanie, które skwapliwie podchwytują media: W Staatsoper w Berlinie najdroższy bilet na przedstawienie będące w stałym repertuarze, w dzień roboczy to maksymalnie 84 EUR, w Monachium – 132 EUR. W Berlinie Land dokłada do każdego biletu 257 EUR, w Monachium – 110 EUR.
Tyle że w Monachium jest więcej miejsc, Schillertheater jest stosunkowo mały.
@Gospodyni
Nigdy w życiu nie obraziłem nawet ostatniej sobaki (mój na taki epitet warczy, bo zna języki), bo pies to też człowiek, tylko lepszy. Oportunista, ale przynajmniej szczery. Mój Felicjan, dla przyjaciół Feluś, nie śpiewa, bo… patrz Gałczyński „Dlaczego ogórek nie śpiewa?”. Jego życiową ambicją jest udawanie labradora. Ale za to z Bemolem, dla przyjaciół Moluś (kot), śpiewamy koci duet Rossiniego (podobno to nie Rossiniego?) i nieskromnie powiem, że odnosimy sukcesy na tournee u sąsiada Generalissimusa (tak się nosi), który słucha na zmianę „Uwertury 1812” Czajkowskiego i „Bitwy pod Vittorią” Beethovena, no to mu podsunąłem „Bitwę pod Możajskiem” Kurpińskiego i woła o jeszcze. A ja się już wyczerpałem, więc proszę o podpowiedzenie jakiejś Bitwy, tylko muszą być armaty. „Pojedynek Tancreda”, wszystkie „Battalie”, w tym mojego ukochanego Bibera, są dla niego „nieprzekonujące”. Tylko, żeby nie było ze szrapnelami, bo jeszcze sam oberwę.
Jeszcze o psie. Stefan Kisielewski długo szykował swojego spaniela do wystawy i mówił, że to murowany champion. Po wystawie wrócił wściekły i przez kilka dni się nie odzywał, tylko mruczał „kupa idiotów!” Wreszcie pani Stefanowa zdradziła, że jurorzy uznali, iż X (ochrona danych osobowych) ma tylko jedno jądro „i Stefan odebrał to bardzo osobiście”.
Jak Gospodyni ocenia „Utwory fortepianowe” Kisiela w nagraniu Magdaleny Lisak? Koncert fortepianowy mnie swego czasu wzruszył, bo biedak słuchał już tego w szpitalu.
@Piotr Kamiński
100+1 Drogi Piotrze,
Obawiam się, że możemy się tak zadyskutować, dopokąd mój Felicjan, dla przyjaciół Feluś (pies) nie zacznie śpiewać. Trawestując Franca Fiszera, ja mam na Tobą tę przewagę, że Czerniakowa nie znam. Ty musisz i znasz wszystko, co nieodmiennie podziwiam, ale wiesz, Drogi Piotrze, jaki to słodki komfort, jak się nie musi? Ale lubię się uczyć.
Powtarzam, że na tym poziomie ogólności sądów masz najoczywistszą rację, że trzeba uszanować wolę kompozytora co do wszystkich elementów strukturalnych dzieła, ale już o tak zwanym modnie przesłaniu można dyskutować, bo to trafia zwykle do potomnych z ich wyposażeniem historycznym i intelektualnym, no i to też kształtuje reżyseria, choćby nawet przez ustawienie świateł. Tu jest oczywista zgoda, ale trzeba by na konkretach: kto, co, kiedy, jak i po co? Właśnie: po co!? Czy reżyser ma jakąś racjonalną koncepcję i chce z widzem dyskutować, czy robi to dla czystej hucpy i efekciarstwa albo „bo ja to tak widzę”. I dopuszczam prawo do i ewentualność, by tak rzec, uczciwej pomyłki, z którą się mogę nie zgadzać, ale wynikającej z jakiejś jednak spójnej koncepcji – i tak rozumiem uczciwość artysty.
Pytałeś „dlaczego Czerniakow pokazuje mi Alfreda patrzącego niecierpliwie na zegarek?”
Cóż, jak wyżej. Ale gdybym widział, to bym się zastanowił, czy reżyser ma tu jakąś myśl przewodnią i czy zegarek przynajmniej jest z epoki, a potem może jeszcze spytał sąsiada, bo może ja czegoś nie kapuję. Jeśli dojdę do wniosku, że to nie ma żadnego sensu, no to, buczeć nie wypada, najwyżej nie wezmę udziału w standing ovation. Czyli krótko: ciekaw jestem a priori, a przeklinam a posteriori, bo odnoszę może mylne wrażenie, że się z góry uprzedzasz. A poza tym w przeszłości autor miał chyba większy wpływ na kształt sceniczny swego dzieła, a teraz to ilu ma „współtwórców” w kolejce do kasy! I ten sakramentalny „czas reżyserów”!
Czeka u mnie w kolejce do obejrzenia „Le Roi Roger” z Pariża „w ujęciu” Warlikowskiego, więc ciekaw jestem, czy będą pisuary, ale gdyby nawet, to ścierpię, bo Mariusz Kwiecień, Olga Pasiecznik, Jadwiga Rappe. Pasiecznik – Mozart Mozartem, a słyszałeś jak śpiewa Dumki wraz z siostrą, tu jest „w domu”.
Jeśli widziałeś (co ja gadam, wszystko widziałeś!) Warlikowskiego „Rogera”, to jestem bardzo ciekaw Twojej opinii.
Niezmiennie serdecznie,
Andrzej
@Bobik
Bo na zasadzie biez wodki nie razbieriosz trzeba pociągać mądry trunek i zakąszać (czytaj: zakanszać) encyklopedią. Nie polecam Wielgachnej Muzycznej PWM-u, bo nieświeża. Ja to zbierałem chyba przez pół wieku i demonstracyjnie nie wykupiłem ostatniego tomu, bo ci wydławcy zwariowali z ceną, a jeszcze im tam coś pomagałem.
Drogi Anku,
Koniecznie chcesz rozmawiać o moralności, celowości, jakości i innych takich kryteriach, o które bynajmniej się nie kłócę. Nie chodzi mi o to, czy przedstawienie dobre, czy niedobre, tylko, czy to jest TEN utwór, czy JAKIS INNY utwór. W Filharmonii nie mielibyśmy w ogóle tej rozmowy.
Dlaczego teatr – szczególnie operowy – jest jedyną instytucją kulturalną, gdzie w ogóle powstaje to pytanie?
Powtarzam do znudzenia, że widziałem bardzo dobre spektakle „niewierne” (Parsifal Herheima z Bayreuth, błyskotliwy, ale nie Parsifal Wagnera) i fatalne spektakle „wierne” (Aida Zeffirellego, kicz, ale napewno Aida). O intencjach reżysera i o skutkach jego działalności możemy porozmawiać potem – po ustaleniu, czy zrobił Aidę, czy coś zupełnie innego, co następnie nazwał Aidą. Tylko tego dotyczy moje podstawowe kryterium i podstawowe pytanie – na które nadal nie otrzymałem odpowiedzi.
Z zegarkiem reżyser może i miał jakąś myśl przewodnią, ale nie ma ona nic wspólnego z tą sceną tej opery. Verdi napisał coś zupełnie innego. Jeżeli reżyser chce, żeby ta scena tak wyglądała, to niech oświadczy, że zrobił adaptację albo parafrazę, jak Brook z Carmen (która, szczerze mówiąc, znacznie była wierniejsza oryginałowi Bizeta, niż wiele dzisiejszych inscenizacji, które twierdzą balamutnie, że to oryginał).
Nigdy się z góry nie uprzedzam – natomiast nie lubię, kiedy się mnie okłamuje.
I tylko o to się kłócę.
Na Rogerze Warlikowskiego byliśmy tłumnie, także Pani Kierowniczka. To nie tylko nieporozumienie artystyczne, o czym pisali chyba wszyscy obecni tam krytycy, ale – moim zdaniem – skandal na poziomie, by tak rzec, etycznym. Spełnia się oto marzenie Karola Szymanowskiego i jego obrońców : Paryż wystawia po raz pierwszy Króla Rogera. Niestety, Paryż nie zobaczy Króla Rogera, ale osobistą i dość nieskładną fantasmagorię reżysera, który uznał, że jego osobista wolność „twórcza” stoi wyżej, niż prawa i interesy Szymanowskiego.
Wydawnictw muzycznych z zasady nie jadam, bo się boję, że mi po nich kiszki będą marsza grały. Ale inne encyklopedie, jak na przykład Larousse Gastronomique – bardzo chętnie, nawet w dużej ilości. 😎
O paryskim Rogerze pisałam tutaj, także o zmarnowanej szansie Szymanowskiego:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/2009/06/19/moi-le-beton-polonais/
Radzę zamknąć oczy i słuchać, bo muzycznie było wspaniale.
Jeśli chodzi o warszawski Teatr Wielki, to moim zdaniem jego repertuar to porażka! Zero muzyki barokowej, minimalna ilość Verdiego, nie mówiąc już o operze francuskiej. Fajnie, że wystawiany jest Kupiec Wenecki, tylko, że takie tytuły powinny być przysłowiową wisienką na torcie a nie podstawą programu. Wydaje się, że repertuar jest tworzony pod dyrektora Trelińskiego, który inscenizuje tylko te opery, na które ma akurat pomysł. Stąd niepotrzebna moim zdaniem nowa Turandot, która wyparła tę już niemal klasyczną, uwielbianą przez publiczność, ze wspaniałą scenografią Kreutza Majewskiego. To samo dotyczy Traviaty, Zamku Sinobrodego i Salome. Powder Her Face to też bardzo kontrowersyjna propozycja, zważywszy, że w Warszawie nigdy nie grano wielu genialnych XX-wiecznych dzieł Prokofiewa, Szostakowicza, Strawińskiego czy Brittena. Denerwuje mnie również stała obecność od wielu sezonów ciągle tych samych reżyserów: Keitha Warnera, Davida Pountneya, no i Trelińskiego. Nie rozumiem czemu dyrektor artystyczny nie zaprosi do Teatru reżyserów, którzy robią spektakle podobające się publiczności, takich jak Laurent Pelly czy Sir David McVicar. Też mam wrażenie, że TW jest źle zarządzany, o czym świadczy bardzo słaba wydajność (jeśli chodzi o operę), porównywalna z przeżywającymi permanentny kryzys teatrami włoskimi (tylko tam są lepsze obsady).
„Jeśli chodzi o warszawski Teatr Wielki, to moim zdaniem jego repertuar to porażka!” napisał powyżej Wojtek. A tam zaraz porażka…. w listopadzie OPERA NARODOWA!!!! miłośników opery zaprasza na 2 przedstawienia Nabucca i koncert z Nadją Michael. W grudniu na jedno Nabucco, 3 Lohengriny i Koncert sylwestrowy. Chyba rzeczywiście ma rację dyrektor Dąbrowski mówiąc, że Teatr Wielki dołączył do grona najlepszych europejskich teatrów. Według mnie przynajmniej pod względem repertuaru… Brak słów 🙁