Realistyczny Holender

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Tak, jest już coś takiego jak celowa opozycja do Regietheater. W dziedzinie wagnerowskiej bastionem jest festiwal w austriackim Wels, któremu Teatr Wielki w Łodzi zawdzięcza Holendra tułacza.

Ściślej rzecz biorąc, teatr dostał w prezencie dekoracje, w związku z czym spektakl wchodzi do stałego repertuaru. Mam tylko nadzieję, że w takim razie orkiestra wreszcie to wyćwiczy, bo na premierze nie było dobrze… Wagner to trudna do grania muzyka jednak.

Tak więc spektakl jest chowu niemiecko-austriackiego: reżyser Herbert Adler pochodzi z Bochum, zadebiutował w 1969 r., działał w różnych miejscach od Narodneho Divadla po Teatro Colon, a od 2002 r. jest związany ze wspomnianym festiwalem. Cytuję z materiałów prasowych: „Festiwal w Wels (…) zdobył uznanie i publiczność jako propozycja alternatywna wobec ‚teatru reżyserskiego’, od początku stawiając sobie za cel prezentację inscenizacji ‚wiernych’ wobec dzieł”.

No i wierne to jest do bólu („do śmierci”, żeby zastosować poetykę Holendra). Są okręty, jest (na ekranie) morze, chmury i burza, są norweskie drewniane domki, no wszyściutko jak żywe (może tylko trochę śmieszy Eryk w bawarskim myśliwskim stroju). Zabawne, że mieliśmy ze znajomymi skojarzenia z niedawnym Strasznym dworem w reżyserii Jandy (II akt rozpoczyna się przecież prawie jak Spod igiełek kwiaty rosną, a rolę piastunki Mary wykonuje ta sama Olga Maroszek, która tam śpiewała: Ciężko wam przy igle…). No, ale historia jest o wiele bardziej ponura, więc nawet wampiry się w III akcie pojawiają, czyli straszliwa załoga Holendra… Jednak w sumie od czasu do czasu można obejrzeć coś mało wydziwionego.

Co zaś do śpiewu – różnie. Na premierze w trzech głównych rolach wystąpili zagraniczni goście: Astrid Weber (Senta), Clemens Bieber (Eryk) i Jukka Rasilainen (Holender). Wszyscy zasłużeni i z sukcesami, ale jakby już trochę przechodzeni, głosy momentami nieprzyjemnie ostre, a Holender nieraz oscylował na granicy dobrej intonacji. Pozytywnie natomiast wypadli miejscowi: Grzegorz Szostak (Daland), Olga Maroszek (Mary) i Dominik Sutowicz (Sternik). Bardzo żałuję, że nie usłyszę polskiej Senty – Wioletty Chodowicz, która zaśpiewa w dwóch kolejnych spektaklach; na pewno będzie świetna, zwłaszcza że role ze skakaniem do wody to dla niej nie pierwszyzna. Jak sama mówi, jeszcze zostały jej Newa i Tybr, czego jej (oczywiście na deskach operowych) życzymy.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Przed teatrem stali pracownicy opery i wręczali publiczności kopię listu teatralnych związków zawodowych do pani minister. I jak go przeczytałam, z lekka mi szczęka opadła: jak można mówić o braku repertuaru świeżo po paru premierach i w dzień premiery wagnerowskiej? Co to znaczy „zamknięcie na świadomego widza”? Jak można twierdzić, że ten teatr „przestał istnieć na operowej mapie Polski”, skoro wciąż jest jednym z widoczniejszych? Mogę zrozumieć, że dyrekcja jest nielubiana, czasem tak jest, że chemii nie ma. Tym bardziej, że nie jest on muzykiem, więc pewnie nie czuje niuansów organizacji pracy w operze (od tego powinien mieć szefa artystycznego – muzyka; nie wiem, w jakim stopniu wypełnia tę rolę dyrygent Eraldo Salmieri). Mogę też zrozumieć – to już z tekstu w „Dzienniku Łódzkim”, który linkowałam pod poprzednim wpisem – że skoro śpiewacy twierdzą, że terminy są zbyt krótkie, żeby się przygotować, to rzeczywiście tak jest (i czasem to niestety słychać). Ale z tego, co wiadomo, dotacja Urzędu Marszałkowskiego dla teatru jest tragicznie mała i niewiele da się zrobić, jeśli się nie zwiększy. Podobnie zresztą jest z Filharmonią Łódzką, szacowną placówką, która właśnie obchodzi stulecie będąc po Warszawie najstarszą filharmonią w Polsce (w porównaniu z nią Teatr Wielki to smarkacz, bo obchodzi tylko 60-lecie), ale jak już to stulecie paroma koncertami w lutym obejdzie, to kompletnie nie wiadomo, co dalej – też kasy nie ma.

Do Teatru Wielkiego wracając, to może niech łodzianie zamiast narzekać zobaczą, czy w Teatrze Wielkim w Warszawie jest dużo lepiej, choć ten ma dotację o wiele większą, i to centralną… A że premier w Łodzi niby mniej niż w Krakowie czy Wrocławiu? Proszę bardzo: w Łodzi zapowiadane są do końca sezonu dwie – Baron cygańskiDon Giovanni, w Krakowie od stycznia do kwietnia włącznie (dalej nie podano) tylko jedna – Piękna Helena; we Wrocławiu też: lutowy Oniegin, no i jeszcze wiosenne superwidowisko na Pergoli przy Hali Stulecia (żeby było śmieszniej: też Holender). Tam na co dzień grają co prawda więcej, ale też bieda aż piszczy i nie wiadomo, co dalej. Nie jest dobrze w naszych operach, choć jeszcze ich nie zamykają, jak – niestety – w ojczyźnie gatunku.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj