Beethoven, Brahms i Mahler
…są głównymi bohaterami tegorocznego Festiwalu Beethovenowskiego. Utwór każdego z nich pojawił się na dzisiejszym, insuguracyjnym koncercie NOSPR, ale nie wszyscy kompozytorzy mieli równe szanse.
Leonard Slatkin jest legendą dyrygentury, ale jego widok zaskakuje. Kiedy wychodzi na scenę, wygląda jak urzędnik, zwłaszcza że występuje w garniturze, nie w żadnym tam fraku, i figurę ma dość przysadzistą. Kiedy dyrygował pierwszym w kolejności utworem – uwerturą Coriolan Beethovena – też było to jakoś, by tak rzec, urzędnicze: niezbyt szybkie, bez wielkich emocji, jak na mój gust po prostu nudne. Z kolei Koncert podwójny Brahmsa z japońską skrzypaczką Sayaka Shoji i niemiecko-japońskim wiolonczelistą Danjulo Ishizaka również nie satysfakcjonował do końca. Pięknie brzmiały ich instrumenty (skrzypaczka gra na stradivariusie, wiolonczelista – nie wiem, na którym ze swych instrumentów dziś grał) i wszystko było niby w porządku, ale też mi jakoś głębi brakowało.
Jednak, jak się okazało, Slatkin zachował się jak większość dyrygentów w takim wypadku: pierwszy utwór oraz koncert puścił na żywioł, że niby jakoś to będzie, a całą pracę przedkoncertową włożył w popis orkiestry przeznaczony na drugą część, i to się słyszało. IV Symfonia Mahlera – to już była zupełnie inna jakość, a i NOSPR poczuł się swobodniej. Ta symfonia jest chyba najpogodniejszą z Mahlerowskich, ale też ta pogoda jest specyficzna. Nastrój lekki, wiedeński, szampański nieledwie, krzyżuje się z subtelnym sarkazmem. Ale z kolei druga część, czyli scherzo, które według kompozytora ma ilustrować „kostuchę, która prosi do tańca”, jest łagodne jak na taki temat, nie ma w sobie cienia grozy, tylko coś na kształt drugiego dna. Ale tak to już jest z Mahlerem: finał tej symfonii, w którym solistka (świetna Camilla Tilling) lekkim, jasnym, nieledwie dziecięcym głosem opowiada naiwno-dziecięcą właśnie wizję życia w niebie, też jest dość przewrotny, bo tym samym słodkim głosikiem mimochodem, z tą samą pogodą, opowiada się o prowadzeniu niewinnego jagniątka na śmierć…
W sumie warto dziś było przyjść głównie dla drugiej części koncertu. Dodam jednak rzecz przykrą. Przeglądałam program i jak zwykle błędów jest tam co niemiara. Już pomińmy, że po polsku nie mówi się (w życiorysie), że ktoś studiował z kimś, tylko raczej że ktoś studiował u kogoś. Ale naprawdę można sprawdzić, o kim się pisze. O skrzypaczce napisane jest, że wystąpiła z Han-Na Changiem, podczas gdy ta znana chińska wiolonczelistka i ostatnio coraz częściej dyrygentka jest jednak raczej kobietą (w życiorysie z kolei chińskiej pianistki Zee Zee, która wystąpi za parę dni, jest napisane o jej studiach u „Yocheveda Kaplinskiego”, który, tak się składa, jest również płci żeńskiej). Camilla Tilling zaś śpiewała rolę „Zerlindy”. Ciekawe, co jeszcze wypatrzę w wolniejszej chwili.
Komentarze
Pobutka.
Koncert inauguracyjny oceniam podobnie jak PK 🙂
Wcześniej oglądałem Slatkina na Mezzo i wydal mi się takim słodkim staruszkiem – może lepiej – dziadkiem (przepraszam, wiem, że on ma nieco ponad 70, ale ta przysadzista sylwetka i lekkie przygarbienie).
Specjalnie zatem usiadłem z przodu Iego balkonu by popatrzyć na jego pracę z orkiestrą, kontakt, mimikę itd.
I przy tej swojej „urzędniczej” nieco posturze – jako dyrygent wydał mi się wielce charyzmatyczny. Może nie w taki sposób jak mój number one – czyli Jansons, jak żywiołowy Chailly. olimpijski Haitink, groźno łypiący Eschenbach czy w końcu (wiem, że się wielu narażam) Giergiew.
Slatkin jest bardzo precycyjny i ma dużo delikatności, co się chyba NOSPRowi bardzo spodobało, bo po IVej Mahlera zrobiła mu owację. Oczywiście był stojak ogólny. Aha i jeszcze tylko dodam, że wyjątkowo pięknie partię koncertującą skrzypiec zagrał koncertmistrz orkiestry – zapamiętałem nazwisko – Piotr Tarcholik (bo kilka tygodni wcześniej prowadził w UMFC Verklaerte Nacht)
Witam uprzejmie po długiej przerwie. Wczoraj stolica chyba tłumnie ruszyła na Traviatę i wiało pustką na koncercie muzyki dawnej w Wilanowie (Stabat Mater Alessandro Scarlattiego: https://www.youtube.com/watch?v=sgasIgm5KYo. Śpiewali, niedawno wspomniany przez Szanowną Kierowniczkę, sopranista Michał Sławecki i obdarzona głębokim altem zmysłowa Wanda Kruk. Koncert odbył się w Sali Białej Muzeum, która jest dość strzelista i krótka, więc dźwięk się chwilami mocno zaciskał kłując w uszy. Z drugiej zaś strony można było docenić muśnięcia strun w spokojniejszych partiach, przepadające np. w przepastnej fn. Akompaniament pań z Il Tempo czysty i trafiony, słowo wstępne dr A. Markuszewskiej ubogaciło jeszcze doznania. Okoliczności przyrody sprawiły, że po wyjściu z koncertu podziwialiśmy tlący się zachód słońca wobec wilanowskiego pałacu. Iście królewska uczta dla zmysłów…
Piszę o tym zżymając się na obecne czasy, w których na koncert (za dwie dychy!) przybyło, wg szybkich obliczeń, ok. 40 osób. Połowa sali pusta. Dla artystów, niezależnie od ich stażu scenicznego, którzy sami starali się dla siebie o krzesełka, wodę z plastikowych butelek itd. to musi być importuno dolor – wyśpiewywać pieśni rzewne za jałmużnę dla przerzedzonej publiki. eh!
Polecam uwadze Szanownych Blogowiczów kolejne koncerty! Miłego dnia
Przeprasza, wprowadzam erratę do powyższego wpisu – Wanda Franek oczywiście…
dzień dobry;
i ja się zgodzę. może to w co Mahler powątpiewał jeszcze w IV zawarł – i już i znów językiem innym – w V? ale niech nas nie zwiedzie… „wiosenność, albo biel” IV… tak.
a: mamy zdolną reprezentantkę Polski w Konkursie Eurowizji dla Młodych Tancerzy w Pilźnie. bo w tańcu też chyba chodzi o to, zupełnie jak w wielu symfoniach, czego nie widać na pierwszy rzut oka… 🙂
dziś wybieram jazz, na festiwal powrócę pewno we wtorek.
w program się nie wczytywałem, za to w Beethoven Magazine ciekawe słowo Pani Redaktor o Brahmsie i… jego „szarej perle”… pozdrowienia M
A mnie niestety inauguracyjny koncert wyjątkowo przygnębił i rozczarował – tym bardziej że po piątkowo-sobotnich uniesieniach wczoraj również spodziewałem się wiele (siedziałem zresztą dokładnie na tym samym miejscu, co poprzedniego dnia).
Koncepcja dyrygencka nie przekonała mnie od początku do końca – ani w Beethovenie, ani w Brahmsie, ani nawet w Mahlerze (po którym spodziewałem się najwięcej). Zabrakło mi iskry bożej, fantazji, subtelności i wdzięku; wszystko było jakieś wymęczone, zawiesiste, nudne. Znajomy dyrygent po Coriolanie zauważył, że tak się LvB grywało baardzo dawno temu; do mnie takie (by rzec najdelikatniej) tradycyjne podejście też nie przemawia; zwłaszcza po doświadczeniach HIP i ostatnich dokonaniach na tym polu takich choćby mistrzów batuty, jak Riccardo Chailly czy (bywający na Festiwalu w poprzednich latach) Paavo Järvi – słuchanie wykonów w typie wczorajszego przyprawia mnie już tylko o niestrawność. W Koncercie podwójnym nie było lepiej: soliści pracowicie odrabiali zadaną lekcję, wydawali się zresztą dziwnie niedobrani, a w ostrym, nieprzyjemnym tonie skrzypiec doprawdy trudno byłoby rozpoznać strada. Może w transmisji brzmiało to lepiej…
Czekałem więc na drugą część, mając nadzieję, że przynajmniej w Mahlerze kapelmistrz pokaże klasę. Zwłaszcza że z orkiestrą z Saint Louis ma na koncie nagrania pierwszych dwóch symfonii (z początku lat 80.), a później jeszcze premierowo zarejestrował inną niż zwykle, dobrze ocenianą wersję X Symfonii (Remo Mazzettiego). Niestety i tu spotkał mnie zawód. Słyszałem dotąd dobrze ponad dwadzieścia wykonań Czwartej na żywo oraz z nagrań – i powiem, że (o dziwo!) wczorajsze podobało mi się bodaj najmniej. Zbyt mało w nim było idiomatyczności i magii; nawet stosownie chłopięcy timbre Camilli Tilling niewiele mógł już pomóc – dla mnie to stracony wieczór (choć na szczęście nie stracony weekend 😉 ); wieczór prozaiczności i nudy, podczas którego ręce zupełnie nie chciały się składać do oklasków. A jeśli po takich koncertach następuje jeszcze standing ovation, przestaję cokolwiek rozumieć 😯
Na marginesie: jedna z przemawiających na wstępie osobistości wspominała chyba o występie na tegorocznym WFLvB Julianny Awdiejewej – czyżbym się przesłyszał albo coś przeoczył?
Dzień dobry 🙂
Wyznam szczerze, że ja dziś wybieram to samo, co mp/ww 😉 I też wrócę na Becia we wtorek.
@ ścichapęk – tak, HGW wspomniała o niej, i żeby było śmieszniej, to ona już wzięła udział w tegorocznym Festiwalu Beethovenowskim, tyle że w Krakowie, nie w Warszawie. Za to w Warszawie ma być znów na Chopiejach (ponoć również PA będzie!).
@ chemou75 – miło widzieć ponownie! Do Wilanowa ludzie się wybierają raczej latem, przy pięknej pogodzie, gdy jest zielono i można wyprawę połączyć ze spacerem. O innych porach roku raczej tłumy się tam nie zwalają. No, chyba że na pokazy świetlne, jakie robiono tej zimy – właśnie po to, żeby przyciągnąć ludzi w tej trudnej dla muzeum porze…
Byłem jeszcze wczoraj w południe na koncercie zespołu Canone all’Unisono (wystep w WTM). Grali arcyciekawą wersję wariacji Goldbergowskich w opracowaniu Sitkowieckiego
Masz, lesiu, zdrowie 🙂
Ciekawe to ponoć, Pani Kierowniczko. 😉
To dla mnie czas bezkoncertowy – z powodu sezonu alergicznego do maja jestem na suchej karmie, nie wtrącę więc swoich trzech groszy do żadnej relacji. Staram się Wam wyłącznie życzliwie zazdraszczać. 😉
A ja też w sobotę wybrałem się na Siedem słów… Haydna do S1. Oczywiście o jakiejkolwiek recenzji z koncertu nie ma nigdzie mowy. Zbulwersowały mnie bardzo umiarkowane oklaski, jak zwykle niezbyt licznej w tym miejscu, publiczności. Śpiewała, i to jak, O Pasiecznik, a po publiczności jakby to „spłynęło”. Jej prowadzenie frazy, świadomość partii, poczucie proporcji i przepiękny głos – były tylko przykładem jak powinien ten koncert brzmieć. Zresztą cały kwartet solistów budował bardzo wspólne brzmienie i nastrój. No i chór, który wyraźnie wybijał się ponad zwykłą przeciętność. Dobrze intonujący, w dodatku bardzo słyszalne było staranie o wyrównanie głosów i łączenie się barwy w grupach (no może poza kilkoma momentami, gdy jeden z sopranów wyraźnie chciał samodzielnie zaistnieć). Natomiast niezrozumiała była bierność i chwilami wręcz nieporadność zespołu smyczkowego, mimo, że dyrygent sugerował bardzo czytelnie poprowadzenie frazy, napięcia – najczęściej pozostawiał dyrygującego p. Fiugajskiego bez odpowiedzi. No i ten dźwięk – nie wystarczy zrezygnować z podbródków, zastosować niższy strój itp. Jeśli tworzyli kiedyś Bach, Mozart, Tartini i rzeczony Haydn, a instrumenty budował Stradivari, to należy się domyślać, że mieli po co i dla kogo… Trzeba natomiast oddać sprawiedliwość grupie dętej, a przede wszystkim waltornistom, którzy wykonali bardzo dobrą robotę, nie często słyszaną na rodzimych estradach.
Organizatorzy nie poinformowali przed koncertem o zmianie osoby narratora (z p. Gajewskiego na p. Kołaczkowskiego), co jest zwykłym lekceważeniem słuchaczy a wobec wykonawców daleką nieprzyzwoitością. Mało kto śledzi na bieżąco zawartość stron internetowych organizatorów i miło by było usłyszeć w dwóch słowach zapowiedź tej zmiany przed koncertem. Nie rozumiem zresztą koncepcji narratora, która była jakby żywcem wzięta z niedzielnych kazań niezdolnego wikarego. Jego kazanie, rażąco kontrastowało z wysmakowaną formą proponowaną po chwili przez Haydna. Może jednak wspomniana zmiana narratora miała miejsce zbyt późno, żeby nie powiedzieć w ostatniej chwili? Z pozdrowieniami dla Dywanu i Pani Kierowniczki.
Wspaniały wieczór z Czeską Filharmonią, a szczególnie druga jego część. Szlachetność barwy orkiestry której mogą tylko pozazdrościć warszawscy filharmonicy. Spoistość, a zarazem selektywność, brzmienia poszczególnych grup instrumentów godna najwyższego podziwu. I te zachwycające solówki…
Czesi zostali bardzo wysoko uplasowani w rankingu orkiestr CNN:
http://ireport.cnn.com/docs/DOC-1225648
Inna sprawa, że ten ranking już został tu i ówdzie wyśmiany, np. u Normana Lebrechta…
Jeszcze kilka zdań o osobowoścach muzycznych Koncertu Inauguracyjnego
Danjulo Ishizaka pokazał, że wiolonczela to nie tylko instrument – to osobowość. Gra bardzo uczuciowo, wręcz namiętnie. Jest zespolony ze swoją wiolonczelą. Grając opowiada poruszającą historię, historię, która ma trafić do serca i duszy publiczności i tam pozostać. Zupełnie jak aktor zmienia się ukazując różne oblicza, barwy, nastroje. Szczególnie pięknie brzmiały ciemne dźwięki. Grał tak, że chciałabym posłuchać go znowu.
Camilla Tilling – Szwedka. Bardzo czysty sopran, jak dzwoneczek. Wyjątkowo elegancki. Szeroka skala – śpiewa zarówno wysokie, jak i niskie dźwięki. Posiada bardzo wysoką muzyczną inteligencję. Celebruje słowa. Śpiewa z głębokim zrozumieniem tekstu. Słychać i widać, że kocha śpiew. Miała na sobie piękną, szafirową suknię z efektownym haftem.
Sayaka Shoji – nie zrobiła na mnie wrażenia.
Amerykański mistrz dyrygentury Leonard Slatkin pokazał się jajko starszy pan na emeryturze, który kiedyś był pewnie świetnym dyrygentem, ale ogień wygasł i została rutyna. Szkoda.