Dzień młodych pianistów
Dwa półrecitale po południu, jeden wieczorem – dziś na Festiwalu Beethovenowskim brzmiał tylko fortepian solo. Jak było? Różnie…
Popołudniowy koncert przyniósł zapewne niektórym słuchaczom wiele emocji, ponieważ wystąpiła dwójka kandydatów do ekipy na Konkurs Chopinowski, oboje popierani przez impresariat Stowarzyszenia im. Ludwiga van Beethovena. Młodzi soliści dostali więc szansę specjalną.
Z Julią Kociuban impresariat współpracuje od dawna. Pianistka z Krakowa zrobiła w ostatnich latach widoczne postępy, co zapewne wiąże się ze zmianą środowiska i pedagoga – studiuje teraz w Salzburgu u prof. Pawła Giliłowa, dawnego laureata Konkursu Chopinowskiego (IV nagroda w 1975 r.). Jej gra nabrała więcej niuansów i kolorów, choć wciąż widoczne są tendencje, które można było od dawna zaobserwować: do grania z temperamentem, bardzo mocnego (czasem za bardzo). Ponadto trochę mnie zaniepokoiła inna tendencja – do przyspieszania, co było szczególnie słyszalne w Wielkim Polonezie Chopina i w drugiej części oraz finale Sonaty op. 27 nr 1 Beethovena. Brzmi to niestety dość nerwowo i lepiej byłoby się tego pozbyć przed konkursem… Najlepsza z programu była II Sonata Grażyny Bacewicz, która chyba najbardziej leży w temperamencie pianistki (choć trudno poradzić, że z tyłu głowy ma się jednak wykonanie Krystiana Zimermana…). Na bis – sprawnie wykonana Etiuda e-moll op. 25 nr 5.
Drugiego z naszych kandydatów, Szymona Nehringa, słyszałam dziś na żywo po raz pierwszy, raczej słyszałam o nim, i to bardzo pozytywnie. Jest studentem bydgoskiej uczelni u prof. Stefana Wojtasa. Jest bardzo jeszcze młodziutki – co widać i słychać. Po tych słyszanych superlatywach niestety rozczarowałam się. Dobra technika palcowa, jednak brak siły dźwięku i opanowania formy, czasami też wpadki pamięciowe. Trzy sonaty Scarlattiego jakoś blade, jeśli chodzi o brzmienie; Fantazja f-moll Chopina też mało wyrazista i bez owego bohaterskiego charakteru, który jest podstawą zrozumienia tego dzieła; trochę lepiej Wariacje b-moll Szymanowskiego (ale tu z kolei ma się w pamięci naprawdę dobre wykonanie Rafała Blechacza). Dwa bisy: Etiuda F-dur op. 10 nr 8, wykonana sprawnie, choć bez wdzięku, i Mazurek D-dur op. 44 nr 2. W sumie – obojgu naszym pianistom należy życzyć, by zmobilizowali się, a dzisiejszy dzień okazał się tylko mniej udanym epizodem. Oboje mają dane, trzeba tylko je wykorzystać.
Potem przeszliśmy z sali kameralnej FN do koncertowej, gdzie wystąpiła chińska pianistka Zee Zee, która chyba po raz pierwszy użyła tego pseudonimu (a raczej akronimu), ponieważ wszędzie pisze się o niej jako o Zhang Zuo. Też bardzo młoda, uzupełnia obecnie studia u Leona Fleischera i Alfreda Brendla – i bardzo dobrze, bo trzeba to jednak trochę utemperować. Pianistka ma naprawdę świetną technikę i ładny dźwięk, potrafi i zagrać subtelnie, i przywalić, nader często popisuje się tempem. Sonata Es-dur op. 31 nr 3 Beethovena jest chyba najpogodniejszą i najbardziej figlarną, więc tam to się jeszcze dawało jakoś wytrzymać (choć pierwsza część była zdecydowanie za szybko, a finał – jak to określiła znajoma – był jedną smugą dźwięku), natomiast Faschingschwank aus Wien Schumanna był już naprawdę przesadnie zagoniony, to po prostu nie był prawdziwy Schumann. Mimo wszystko było w tym dużo dziewczęcego wdzięku. Dopiero Sonata c-moll Schuberta w II części została wykonana w sposób bardziej zrównoważony, aż nawet zaczynała przypominać Schuberta – widać szkoła Brendla robi swoje. Brakowało jednak tego, co jest walorem dojrzałych wykonawców tego kompozytora – trudno to nawet określić, chodzi o wyrazistość i plastyczność melodii, coś, co sprawia, że gdy do rzeczy zabiera się na przykład Pires, to po prostu ta muzyka mówi. Tu tej mowy nie było. Ale może nie wszystko od razu? Pierwszy bis – jakby się umówiła z poprzednimi pianistami – to był Chopin: Etiuda Ges-dur op. 10 nr 5. Drugim był Menuet z Partity B-dur Bacha, w którym pianistka robiła zmiany rejestrów podobnie jak w wykonaniu Anderszewskiego (ciekawe, czy go naśladowała, czy niezależnie wpadła na ten pomysł), ale było jej do niego raczej daleko.
Komentarze
Hmm… nikomu nie chciało się niczego komentować, to i pisać następny wpis mniej się chce 🙁
Ale trzeba.
Mam nadzieję że tym razem Pani Kierowniczka zgodzi się ze mną że dzisiejszy koncert z Brittenem w roli głównej wypadł wyśmienicie. Wielkie Brawa dla Łukasza Borowicza i całego zespołu. Wszyscy pokazali klasę.
Podzielam entuzjazm gucia, ale żeby tak wychodzić przed szereg – cóż za odwaga 🙂 Sądziłem, że najpierw Kierownictwo pisze, a my się potem mniej lub bardziej zgadzamy (albo nie). Choć z drugiej strony, przyznajmy, wstrzymywanie się z upublicznieniem własnych zachwytów przychodzi niekiedy z trudem 😉
W wolniejszej chwili powrócę i do wczorajszego recitalu Zhang Zuo, na którym byłem – bo warto.
A zatem jeszcze kilka uwag o piątkowym występie młodej Chinki Zhang Zuo, która zastąpiła Yundiego, bo był to dla mnie jeden z jaśniejszych punktów Festiwalu. Przyznaję, że nie szedłem tak całkiem w ciemno (o, przy okazji wyszła gra słów 🙂 ), bo posłuchałem wcześniej Beeciowej Sonaty Es-dur (trzeciej w op. 31) z ostatniego konkursu im. Królowej Elżbiety Belgijskiej sprzed dwóch lat, na którym pianistka zdobyła 5. miejsce (nb. Mateusz Borowiak uplasował się dwa miejsca wyżej 🙂 ). Ta sonata to skądinąd jej świetna wizytówka – a w Warszawie zagrała ją jeszcze ciekawiej, w sumie też czyściej, jeśli nawet w ostatniej części zdarzyło się jej brzydko zahaczyć. Ale poza tym było w tym wykonaniu właściwie wszystko, co lubię: koci wdzięk, temperament, wyrafinowana elegancja i piękny ton. Zawartość Beecia w Beeciu – dla mnie stuprocentowa 😀 To kolejna zapadająca w pamięć kreacja owej sonaty po Ingrid Fliter na ChijE w 2011 r. Podobne wrażenia miałem podczas Faschingsschwank aus Wien; może nie od samego początku, w którym brakło nieco magii, lecz potem było już coraz bardziej jak trzeba, czyli na skrzydłach, a toccatowe zwieńczenie po prostu zapierało dech w piersiach, zagrane czyściutko w cudownie szalonym tempie – aż przypomniała mi się wbijająca w fotel interpretacja Arkadija Wołodosa (ostatniego dnia najdłuższych w dziejach Chopiejów A.D. 2010). Oczywiście na takie tempo (bez wysypki!) na żywo chyba niezbyt wielu może sobie pozwolić 😉 , ale też na szczęście ta dziewczyna poza wyborną techniką ma jeszcze to coś, co wyróżnia ją pośród wielu innych (jak je niedawno nazwałem) azjatyckich komputerków. Pamiętajmy zresztą, że najwięksi z dawniejszych wykonawców tego dzieła, jak (w dobrych latach) Benedetti Michelangeli czy później np. Gawriłow – również grywali je w zawrotnych tempach (a i Richter się bynajmniej nie żółwił…).
Grzybkowa Sonata c-moll grana po przerwie też zaczęła się nie nazbyt obiecująco, a i dalej muzyka ogólnie biorąc, to prawda, nie przemawiała tak dobitnie, jak by się chciało – i jak bywało i bywa pod palcami największych schubercistów – ale miejscami brzmiała wszakże ciekawie, a zdarzały się i momenty zupełnie bajeczne, jak przy wejściu wolnego tematu w tarantellowej ostatniej części (choć w jednej z jej kulminacji raz przykro zasąsiadowała). Być może Zee Zee dopiero tę sonatę ogrywa.
Ile z rzeczonej magii i wyrafinowania gry wnosi sama artystka, ile zaś jest zasługą jej mentorów (czy to Brendla, czy też może bardziej Fleishera), trudno przesądzać; w każdym jestem pod dużym wrażeniem jej pianistyki – i to nie tylko przez proste porównanie z tym, jak sobie poczyna z Schubertem (a ostatnio też z Mozartem ;-( ) sławny krajan, czyli Mr Double Lang.
Zhang Zuo staje się więc kolejną po Yuji Wang artystką z Państwa Środka, której karierę będę z uwagą śledził. W końcu zapewniła mi w piątek dość upojny wieczór – jeśli nawet ten Schubert powinien jeszcze poleżakować 😉 Więcej takich zastępstw!