Halka z Folwarku zwierzęcego
Wszystkie zwierzątka są równe, ale niektóre równiejsze – to przesłanie słynnej powieści George’a Orwella zaimplementował Paweł Passini w poznańskiej Halce. Jeszcze tylko brakowało, żeby szlachcie doprawić ryje – pozostano jednak przy frakach.
Fraki, jak dowiemy się z wywiadu z reżyserem zamieszczonym w materiałach programowych (tak chyba trzeba nazwać te kilka broszurek w tekturowej teczce wystylizowanej na sądową), miały zastąpić kontusze, a zwierzęce kostiumy – ciupagi i kierpce. „Bo możemy oczywiście sięgać po „cepeliowską” góralszczyznę i kontusze, tyle, że wtedy dla współczesnego widza kompletnie nieczytelne staje się to najważniejsze pęknięcie pomiędzy światem Halki i Janusza” – mówi Passini. To dopiero zrobienie z Halki i jej pobratymców zwierząt ma być zrozumiałe dla współczesnego widza? Polski reżyser okazał się tu jeszcze bardziej bezradny od niemieckiego w Kaiserslautern.
Już kiedy wchodzimy do poznańskiego Teatru Wielkiego, pierwsze, co widzimy, to leżący pośrodku hallu byk, i zaczynamy myśleć, czy komuś coś się z Carmen nie pomyliło. Jak się przyjrzymy bliżej, to stwierdzimy, że może to nie byk, tylko jałówka (symbolizująca zapewne Halkę?)… Na salę wchodzimy otoczeni przez dziwne postaci we frakach, panów z podwiniętymi na kształt węzełka kucykami i panie z doprawionymi wąsami. Kręcą się, zaglądają na salę, wchodzą, wychodzą – i w tym bałaganie rozpoczyna się uwertura, a frakowicze zasiadają. Gdy się kończy, towarzystwo to okazuje się chórem, wstaje i śpiewa: Niechaj żyje para młoda. Po chwili okazuje się, że i Zofia (Magdalena Wilczyńska-Goś) z Januszem (Bartłomiej Misiuda), i Dziemba (Andrzej Ogórkiewicz), i Stolnik (Rafał Korpik), także siedzą na widowni. Nic więc dziwnego, że gdy w końcu dotrą na scenę, pół sali będzie puste (choć zapewne i tak przyszło mniej ludzi, choćby ze względu na jednoczesną premierę Mykietyna – czy to naprawdę nie można było się dostosować?).
Halka pojawia się w jakiejś dziwacznej sukni, która od góry wygląda na opierzoną (gołąbeczka?), a na dole i w charakterze trenu ma jakieś dziwne kształty, ni to lisie ogony, ni to baranie futro. Suknia waży z dziesięć kilo, a biedna Magdalena Molendowska (świetna zresztą) musi w tym śpiewać; nic dziwnego, że pod sam koniec sprawiała wrażenie już bardzo zmęczonej. Ale to jeszcze nic: po niej na scenę wchodzi Jontek (Paweł Skałuba) przebrany za Tarzana z doprawionym jednym (!) rogiem – krętym, acz nie cętkowanym, za to najpewniej przeszkadzającym w śpiewaniu.
To jest dopiero przedsmak. Po przerwie, w akcie „góralskim”, frakowicze znikają z widowni, by pojawić się na scenie w charakterze rogacizny. Passini twierdzi, że inspirował się obrzędowością haitańską (to on też zajmował się ową Halką na Haiti). O ile w partiach chóralnych wszyscy mają rogi raczej bawole, to tańce góralskie wykonywane są przez różne zwierzątka, a raczej „dzikusy” przebrane za zwierzątka. Urocze.
Wszystko dzieje się na tle dość abstrakcyjnej scenografii (Zuzanny Srebrnej), przedstawiającej płaszczyznę-pochylnię (zbocze góry?) z liniami przypominającymi, jak się wyraził kolega, las skoszony po zejściu lawiny. Oczywiście nie zabrakło projekcji – nie jestem ich wrogiem, choć są nadużywane, ale muszą mieć sens. Tutaj np. w zestawieniu arii Szumią jodły z obrazkiem starszej pani w sukni takiej samej jak Halka trudno się sensu dopatrzyć.
Partytura jest pokancerowana ostro i nie wiem, czy i dyrygent – Gabriel Chmura – też w tym palców nie maczał. Ale wycięcia to jedna bajka; drugą jest jedyny w swoim rodzaju zabieg przenoszący Mazura z I aktu na sam koniec. Halka utonęła, Dziemba zarządza święto, frakowicze-tancerze wybiegają na scenę, nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało. (W niemieckim spektaklu Janusz przynajmniej strzelił sobie w łeb…) Nie pozostaje nic innego, tylko zaśpiewać ponuro, za Halką (po wejściu orszaku do kościoła): „Oj, wesoło, oj wesoło”.
Komentarze
Pani Doroto, proszę nie straszyć po nocach… Toć to istny horror w teatrze pod wezwaniem naszego poczciwego pana Stanisława. I po co?
To naprawde straszne!
Już wersja Korczakowskiej w TWON była okropna (choć miała swoich chwalców), ale – jak widać – można pójść znacznie dalej w zbożnym dziele umodernienia…
Nie wszystko mi się podobało, ale muszę przyznać, że finałowa scena z przeniesionym mazurem była znakomita. Pełno w tym było sardonicznego rechotu i ironii na modlę kubricka/Polańskiego. „Halka I spit on you grave”, chciałoby się powiedzieć. Bo kto się w końcu przejmie chłopska sierota. Osobiście żałowałem, że Halka nie spaliła tego kościoła.
W tej inscenizacji zegar jest zegarem, filizanka filizanką, a imbryczek imbryczkiem. Z reszta reakcja widowni wskazuje na to, ze inscenizacje jest akceptowalna 😉
https://www.youtube.com/watch?v=Ds59DwbHbDw
Zegar: ding, dong – pobutka
Mała uwaga zawodowa a propos teczki. Teczka to typowa teczka akt sprawy karnej w sądach powszechnych. Z wierzchu. Bo dokumenty w takich aktach muszą być zszyte, a nie włożone Jak widać akta prześladują mnie nie tylko w pracy, ale nawet w operze 🙂 Dobrze jednak, że zasadniczo z zielonym paskiem (sprawy cywilne), a nie czerwonym (karne, jak w spektaklu). Jednakże trzeba dodać, że format tak wydanego programu (A4) łamie przyjęty od kilku dziesięcioleci format programów w Teatrze Wielkim. No cóż, widać p. Topolskiej, która ten program przygotowała, bliższy jest format warszawski.
I uwaga druga. Tekst Halki na prompterze jest również po angielsku. Przeczekując arię Jontka „Szumią jodły” zająłem się więc angielskim tekstem i pewnym momencie dostałem napadu chichotu. Otóż zamiast „my sweetest love” było „my sweatest love”. Mała literówka, ale efekt niestety komiczny 🙂
Dzień dobry 😈
Było i więcej kwiatków w tym tłumaczeniu, np. dziewka przetłumaczona jako lady…
Oj, wesoło, oj, wesoło… nie może to się ode mnie odczepić.
@ aleksanderprzybylski – witam. No tak, idea tego była zrozumiała, aż łopatologiczna. I rzeczywiście może miałoby sens, gdyby nie Halka, bo ona przecież już się utopiła, ale np. Jontek podpaliłby kościół. Wtedy można by przemianować spektakl na „Zemstę rogacza” 😉 A podpalenie kościółka już też się zdarzyło: w realizacji Krzysztofa Kelma (ciekawej zresztą) w Łodzi.
W dziedzinie sądowej rzeczywiście okazałam się ignorantką, ale może to i lepiej 😉 (choć akta sądowe różnych spraw zdarzało mi się przeglądać w celach dziennikarskich, ale bardziej zwracałam uwagę na to, co w środku tych teczek, nie na same teczki…)
Natomiast widzę, że niewiele napisałam o muzyce. Ale to właśnie urok takich realizacji: ich idiotyzm zagłusza muzykę. Abstrahując od innych czynników, np. chór śpiewający na widowni zagłuszający solistów na scenie (tak też się zdarzyło). W każdym razie wszystkim muzykom ślę wyrazy podziwu, że przez to przebrnęli.
Auć. Sądząc z opisu PK, granice absurdu zostały po raz kolejny przesunięte.
Ja myślę, że absurd nie ma granic 😆
To powinno uczyć pokory przeróżnych młodziaków, którzy się za klasyków biorą. Że im nie jest wciąż wstyd? Ani nie przeczytali Orwella 🙂 A aktualny jest wciąż wielce, jak każdy artysta ważny.
Ani nie wsłuchali się w głos Halki.
https://www.youtube.com/watch?v=svJP5SQZXus
🙂
Bareja, jak Orwell, też wciąż wielce aktualny.
Pani Doroto,
Na Boga, o jakim my tu pokancerowaniu partytury mówimy? Cięć było znacznie mniej niż w poprzedniej realizacji Halki, spektakle kończyły się ok. 20:50, teraz 21:40, wróciło wiele istotnych z punktu dramaturgicznego scen. Skróty stosuje się na całym świecie i jest to normalna praktyka.
Pozdrawiam,
Dyl
To, że w poprzedniej realizacji było więcej cięć (nie widziałam jej, ale skoro było ich aż tyle, to dopiero był to skandal), to nie argument 🙂 a że i tu były dość istotne, można było nawet sprawdzić z pełnym librettem zamieszczonym w programie. A przerzucenie mazura na koniec jest skrajną nonszalancją w stosunku do tego, co Moniuszko napisał.
Nie do końca się z Panią zgadzam odnośnie Mazura. Nie nazwałbym przeniesienia tego tańca na koniec nonszalancją – przyzna chyba Pani, że pierwotny sposób umieszczenia Mazura w toku akcji nie ma jakiegoś kolosalnego znaczenia dla dramaturgii całego dzieła. Reżyser nie narusza tu więc jakiejś świętości. Zgadzam się z postem Aleksandra Przybylskiego, ja też odebrałem to jako cyniczny taniec na grobie Halki, więc może nie było to tak do końca głupie? Jeśli reżyser pozwolił sobie na taką modyfikację, to raczej miał w tym jakiś cel.
Co do cięć – czy zatem uważa Pani, że dzieła trzeba grać w całościach niezależnie od dłużyzn w warstwie muzycznej, niezależnie od pomysłów dramaturgicznych reżysera? Wydaje mi się, że to ślepa uliczka. Oczywiście, w dokonywaniu zmian należy zachować niejaki zdrowy rozsądek, ale w przypadku „Halki” naprawdę nie wydaje mi się, żeby został on naruszony.
@Dyl Sowizdrzał
Moniuszko umieścił Mazura na końcu I aktu. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości, nie ma nawet tradycji, jaka wiąże się z Mazurem ze Strasznego dworu, gdzie umieszczenie Mazura na koniec utworu rozwiązuje wyraźną słabość dramaturgiczną, właściwą komediowym scenariuszom. Moniuszko z Wolskim wiedzieli, co robią, bo Mazur na końcu I aktu ma, moim zdaniem, kolosalne znaczenie dramaturgiczne: przeczy scenie poprzedniej, „przekreśla” Halkę i perfekcyjnie zamyka jeden z najlepszych aktów, jakie Moniuszko w życiu skonstruował.
Moniuszko nie zakładał cynicznego tańca na grobie Halki. Co więcej, w libretcie Janusz też wypada zrozpaczony za Halką. Cytuję:
„Janusz (z krzykiem przeraźliwym): Halka!
Wbiega na skały nad rzeką i ciska się do wody„.
Co więcej, reżyser do tego stopnia nie wiedział, jak ten pasztet zakończyć, że tańczącym kazał… kolejno skakać za Halką. Czy to też cyniczny taniec na grobie?
Passini nie chciał mazura na koniec I aktu, więc musiał wywalić scenę 5 i 6, które bezpośrednio do niego zmierzają. Nie ma Dudziarza. W II akcie Zofia nie widzi Halki, więc żadnego sensu nie ma w IV akcie lęk Janusza, „żeby jej nie poznała”. Za to w chwilę później śpiewa wprost do Zofii (!) „niegodnie uwiodłem ją”… Itd. itp.
„Jeśli reżyser pozwolił sobie na taką modyfikację, to raczej miał w tym jakiś cel”.
Ha, ha, ha, ha, ha, ha!
Całkowicie się zgadzam z Panią. Ci we frakach przeszkadzali mi w oglądaniu spektaklu wymachując rękami i kręcąc się w dziwnych pozach tuz nad moja głową (na I balkonie). Żeby zobaczyć , co dzieje się w I akcie musiałam wstać z miejsca, ci soliści na widowni byli dla mnie niewidoczni. Ale ja jestem starej daty. Moi młodzi (syn z synową) stwierdzili, że to ciekawe rozwiązanie, bo „cepelia” już nikogo nie zaciekawi. A reżyser musi „wymyślać”, za „oryginalność” mu płacą, a i sam chce się wyróżnić. Kto w operze chce szukać sensu??
Witam Wasylisę. Właśnie byłam ciekawa odbioru na balkonie 🙂