Pigmalion, czyli sukces artysty
Dużo wdzięku ma Pigmalion Jeana-Philippe’a Rameau wystawiony w Warszawskiej Operze Kameralnej w reżyserii Natalii Kozłowskiej i będący jedną chyba z najciekawszych realizacji tej artystki, z Karolem Kozłowskim w roli tytułowej (zbieżność nazwisk przypadkowa).
Jako że sam Pigmalion jest niedługą jednoaktówką o treści dość ubogiej – rzeźbiarz zakochuje się w swoje rzeźbie, partnerka robi mu scenę zazdrości, lecz zostaje oddalona, przychodzi deus ex machina czyli Amor i ożywia rzeźbę, która natychmiast również zakochuje się w swym twórcy (oto prawdziwy sukces artysty!), wszyscy się cieszą, szaleństwo, śpiew i taniec – to jednak jest zbyt mało na cały spektakl. Wszystko więc rozpoczyna się uwerturą i fragmentami baletowymi z Dardanusa, odtańczonymi przez szefową i dwoje członków Baletu Dworskiego Cracovia Danza (Romana Agnel zajęła się w ogóle ruchem scenicznym i jak zawsze zrobiła to wspaniale, a było dużo roboty) oraz wstawką z zewnątrz: kantatą Louis-Nicolasa Clérambault Orphée. We współczesnych dekoracjach przypominających ściany pokryte graffiti, które mogą uchodzić za ściany pracowni rzeźbiarskiej (scenografią multimedialną zajęła się stała współpracowniczka Kozłowskiej, Olga Warabida), pośrodku stanął zalążek posągu przykryty białą płachtą. Rzeźbiarz w bardzo fachowym zielonym kombinezonie roboczym poleguje sobie na podłodze i rysuje szkice, a jego towarzyszka życia (Iwona Lubowicz) w spodniach i wyciągniętym na domowo swetrze opowiada mu śpiewem historię o Orfeuszu. On nieco znudzony wychodzi na chwilę, przynosi obojgu herbatę w kubkach, słucha mimo uszu… i jest zbudowany klimat punktu wyjścia opowieści o parze, która już nie może się porozumieć.
W drugiej części na scenie mamy ten sam obraz, tyle że spod płachty wyłania się już głowa, ramiona i jedna ręka Barbary Zamek, która dzielnie stoi nieruchomo, zanim Amor (bezpośrednio po scenie z zazdrosną Cefisą) nie dmuchnie na nią parę razy. Budzi się wtedy do życia, schodzi z postumentu i pierwsze niemal, co robi, to oczywiście pada w ramiona swemu przeszczęśliwemu twórcy. Ale potem jest świetna scena, gdy trójka tancerzy, głównie dwie tancerki, przynoszą bohaterce (jest bezimienna) kolejne przedmioty, z którymi ona się zapoznaje i każdym po kolei się zachwyca. To scena typowa dla stylu reżyserii Kozłowskiej – dowcipne dopowiedzenie gestem i skrótem tego, co nie jest napisane dosłownie, ale co z sytuacji wynika.
Kolejną znakomitą sceną jest zaproszenie na estradę chóru. Najpierw wchodzą pojedyncze osoby, to jakby mieszczanie zwiedzający pracownię artysty, ale naraz zaczynamy je rozpoznawać, od dziewczyn Vermeera i małżeństwa Arnolfinich z van Eycka poprzez postać z Arcimbolda po tancerkę Degasa. Tu z kolei napracowała się kolejna stała niemal uczestniczka wymienionego teamu realizatorów – kostiumolożka Martyna Kander.
A muzycznie? Całość prowadził sprawnie australijski dyrygent Benjamin Bayl (coraz częstszy gość w Polsce, stale współpracuje z WOK i WOB). Co zaś do głosów, nie wiem, czy pogoda nie miała dziś wpływu na moje słuchanie, bo żeńskie głosy wydały mi się zbyt ostre. Karol Kozłowski zaskakuje swoją wszechstronnością (od Ewangelisty u Bacha poprzez cykle pieśni Schuberta po współczesne utwory Pawła Mykietyna czy Andrzeja Kwiecińskiego), choć są momenty, kiedy wydaje się trochę dusić w górze – partia Pigmaliona jest naprawdę wysoko napisana, ale gdy tylko jest niżej, jest znakomicie. Tu też trzeba powiedzieć, że nasz tenor po raz pierwszy próbuje wykonywać tę muzykę i robi to, jak sam powiedział, na intuicję. A przy okazji przypomniał sobie stare dzieje, kiedy to sam studiował na wydziale rzeźby warszawskiej ASP. Spytałam go po spektaklu, czy też wtedy pracował w takim kombinezonie. Powiedział, że niemal dokładnie takim, nawet tak samo zielonym (ale kostiumolożka nie wzorowała się na żadnym autentyku, zrobiła go również na intuicję). Jednak od Pigmaliona różni się tym, że zamiast zakochać się we własnej rzeźbie zakochał się w śpiewie i zrobiwszy dyplom rzucił dłuto. Czasem tylko jeszcze rysuje, ale już sobie a muzom.
Spektakl do obejrzenia jeszcze jutro, a do posłuchania w wersji koncertowej – w Studiu im. Lutosławskiego 20 października. Miejmy nadzieję, że jeszcze wróci.
Komentarze
Przed kilkoma dniami słuchałem w pr2 wywiadu z Natalią Kozłowską.
Jakoś mętnie tłumaczyła, że właściwie tańca by mogło w Pigmalionie nie być (choć to przecie acte de ballet).
Może z powodu wielkiej zawiłości nie zrozumiałem o co biega
Ja też nie rozumiem, jeśli rzeczywiście tak powiedziała. Przecież to jest bardzo wyraźnie muzyka baletowa.
Choć jestem stałą czytelniczką bloga, to zazwyczaj się nie odzywam – reżyser, który się publicznie tłumaczy ze swoich decyzji artystycznych, to jest zawsze niefortunne. Bardzo dziękuję PK za bardzo życzliwą recenzję (nie mam nawet cienia pokusy żeby się z czegokolwiek tłumaczyć!), pozwolę sobie tylko odpowiedzieć na komentarz lesia – sama byłam zdziwiona, że coś takiego powiedziałam podczas wywiadu, zostało to niestety pozbawione kontekstu i taki absurd poszedł na antenie. Oczywiście, że „Pigmailon” to acte de ballet i bez tańca nie miał by racji bytu! To, co próbowałam w wywiadzie opowiedzieć to to, że ten krótki utworek pozbawiony tańca byłby pozbawiony wdzięku i pełni, choć z punktu widzenia dramaturgii opowieści o Pigmalionie, można by wiele tanecznych utworów np. Pantomime albo Contredanse wyciąć. Tak to pocięli, żeby skrócić moją wypowiedź, że gdzieś się sens mojej wypowiedzi zgubił. No coż… taka kara spotyka tych, co używają zbyt wielokrotnie złożonych zdań 😉
Witam, Pani Natalio, i gratuluję spektaklu 🙂 To już taka uroda krótkich wypowiedzi dla radia czy telewizji, że wycinają z nich prawie wszystko i pozostają rzeczy właściwie nieistotne albo właśnie mylące. Ja właśnie oglądając Pigmaliona bardzo się cieszyłam, że tak bardzo jest tu taniec obecny, i że zajęła się tym najlepsza fachowczyni w dziedzinie tańca barokowego w Polsce, czyli Romana Agnel.
Wielkie podziękowania dla Pani Natalii Kozłowskiej i wszystkich twórców spektaklu. Przedstawienie perełeczka.
Nie na temat.
Ogłoszenie o sprzedaży kolekcji nagrań, książek i nut z amerykańskiego odpowiednika gumtree czyli z craigslist:
http://chicago.craigslist.org/nwc/emd/5273269303.html
Ot, taka ciekawostka.
Szanowni Mili,
nie miałam nigdy śmiałości upomnieć się o komentarz w kwestii, jakby na to nie patrzeć, lub nie słuchać, muzycznej strony przedstawień operowych, których byłam autorką lub współwykonawczynią- jak tym razem w Pigmalionie. Dlaczego nie piszecie na temat zespołu tworzącego spektakl? Jak gra dobrze- pochwalcie, jak są jakieś braki- tu tylko poproszę o merytoryczne uwagi ( nie będę przepraszać za brak harfy w basso continuo w Orlando)-zgańcie. Chciałam zauważyć i przypomnieć, że jesteśmy i dajemy z siebie wszystko. Może jakieś słowo ( dobre- poproszę:))), ze stylistycznie poprawnie, że zróżnicowane port de voix, ciekawe coule, inegale, zgrabne ( lub nie) basso continuo- w końcu to podstawa opery barokowej. Dajcie mi proszę jakiś punkt zaczepienia……….
To, że siedzimy pod sceną( lub czasami na scenie) nie czyni nas niemymi.
Serdeczności
transparentna klawesynistka:)))
Jeżeli czegoś nie przegapiłem, była to pierwsza produkcja sceniczna dzieła Rameau w Polsce dokonana wyłącznie siłami polskimi (pomijam meteoryt poznańskich Indes Galantes, oraz występy gościnne). Szkoda, że przypadło to na Konkurs, który stratuje wszystko… Wystarczy policzyć wpisy tutaj – i w sąsiedztwie.
Najserdeczniejsze gratulacje dla Pań, Lilianny i Natalii, i dla wszystkich odważnych wykonawców.
A teraz proszę o pierwszą, polską Plateę!
Ach, z tego wszystkiego zapomniałam przywitać Panią Liliannę 😀 Nadrabiam więc i witam serdecznie! I także gratuluję.
Tak, świetnie to wszystko brzmiało, trudno jednak wychwycić dokładniejsze niuanse z dość głębokiego kanału WOK… 🙂
@ PMK – już tu wcześniej wyrażałam żale, że odbędzie się to w tak niewdzięcznym terminie 🙁
Pewnie się terminy inaczej nie zgadzały… Grunt, że było i że dobrze było!
Czy jest przewidziana jakaś transmisja Pigmaliona?
Ja również obejrzałam i wysłuchałam Pigmaliona w sobotę – ukłony dla reżyserki za pomysły, scenografkom i kostiumolożkom za świetne wykonanie tychże (jako historyczka-sztuczka miałam dodatkową frajdę z rozpoznawania postaci z obrazów). Własnie takich spektakli bardzo brakuje – p. Natalia wprowadza do insceniacji barokowych (także Orlanda i Agrippiny) dużo świeżości i poczucia humoru, a i odbiór jest wówczas pełny, nie tylko muzyczny. Wszak barok to z założenia teatr działający na wszelkie zmysły. Rameau to u nas wciąż rarytas! Trochę sie boję o wersję w Studio – czy taniec się tam zmieści? – stanowi tak ważny element spektaklu. Nieśmiało zapraszam też do mojej relacji na blogu: dolce-tormento.blogspot.com
Skoro zebraliśmy się tu już w tak dużym gronie realizatorskim, chciałabym tylko nadmienić, że tym razem do naszego teamu dołączyła Aleksandra Gąsior, współautorka kostiumów.
Serdecznie pozdrawiam!
W kulminacji szopenowskiego rozgorączkowania szczęśliwie wybrałem się do Studia na (jak sądzę, rejestrowaną 🙂 ) niesceniczną wersję Pigmaliona. Było ślicznie! A to, co robił wczoraj Karol Kozłowski, po prostu wbijało w fotel. Co zresztą po jego niedawnej kreacji w Zamorskich zalotach (tamże, również w wykonaniu koncertowym) było jakoś łatwe do przewidzenia. Uwielbiam tę jego ‚wzmożoną uczuciowość’, nie mówiąc o innych walorach. Śpiewa porywająco! Z takimi artystami chciałoby się mieć do czynienia jak najczęściej. I przynajmniej na razie – szczęśliwie mamy.
Z pań bodaj najbardziej mi się wczoraj spodobała Julita Mirosławska w skądinąd skromnej roli Amorka.
Skoro ostatnimi czasy tak się nam tu ładnie zaczęło z Jeanem-Philippe’em, podzielam nadzieję, że szybko się nie skończy…
Cosik mi się ta italika (oj, przepraszam językowych czyściochów: włośnica 😀 ) rozmnożyła…
No proszę, to jeszcze ten wątek się rozwija 🙂 I nie zauważyłam komentarza Pani Martyny Kander – gratulacje, i to wielkie, również dla obu Pań Kostiumolożek 🙂
Italikę poprawiłam.
Dziękuję!