Chopin – Wagner

Jestem mile zaskoczony, że tak wiele państwa przyszło na ten koncert, choć przecież dziś dominuje temat Polska-Niemcy – powiedział Waldemar Dąbrowski witając publiczność koncertu charytatywnego w TWON. – Czyli: Chopin-Wagner – dodał po chwili rozbawiając wszystkich.

O ile wynik meczu, który odbywał się w tym samym czasie, okazał się remisem, to w tym pojedynku wygrał Wagner – siłą rzeczy, bo było go w programie więcej. Ale za to w polskim wykonaniu.

Zaczęło się od wstępu do Tristana i Izoldy. Orkiestra, znów pod batutą Stefana Soltesza, na scenie brzmiała bardziej wyraziście, co nie zawsze było dla niej dobre. I tu, jak niedawno na koncercie Sinfonii Varsovii, miałam wrażenie, że obój ma zbyt donośny i nieładny dźwięk – może mamy niedobre instrumenty? W Wagnerze w ogóle dęte wybijały się momentami nieprzyjemnie, ale w Koncercie f-moll Chopina powodowało to momenty karykaturalne, jak na początku i końcu II części, gdzie obój rażąco wybijał się ponad pierwszy, fletowy głos.

Koncert f-moll Chopina grał Janusz Olejniczak. Jego występy powodują u mnie od jakiegoś czasu pewną nerwówę: czy będzie OK, czy nie będzie za dużo sąsiadów, czy z jakimiś zaskakującymi szczegółami nie wyskoczy? Było połowicznie: sąsiadów, zwłaszcza w finale, zbyt wiele; często markował podgrywanie partii orkiestrowej, a w zakończeniu wręcz się z tym z nią rozminął. Ciekawa za to była koncepcja środkowego fragmentu II części, zagranego nie w konwencji wiosennej burzy, lecz jak recytatyw operowy.

Ale czekaliśmy przede wszystkim na drugą część. I doczekaliśmy się. Po wstępie do Latającego Holendra Tomasz Konieczny zaśpiewał trzy arie, właściwie pod rząd, bo drugą i trzecią oddzielał jedynie krótki i żywy wstęp do III aktu Lohengrina. Usłyszeliśmy jakość, jaka właściwie nieznana jest tej scenie. Zupełnie inna emisja, inne aktorstwo – wreszcie usłyszeliśmy prawdziwego Wagnera, i to jeszcze zaśpiewanego z pełną świadomością treści. Artysta udowodnił to dodatkowo publikując w programie własne przekłady śpiewanych przez siebie fragmentów. Przekonująco odegrał trzy w różny sposób zdesperowane postacie: Holendra, Amfortasa, wreszcie Wotana żegnającego ukochaną córkę. Stojak był po prostu obowiązkowy.

Koncert został zorganizowany na rzecz Jacka Janiszewskiego, basa znanego nam w Warszawie przede wszystkim z wygranej na Konkursie Moniuszkowskim w 1998 r., potem m.in. z Leporella w Don Giovannim i Zbigniewa w Strasznym dworze. Na te spektakle dojeżdżał już z Niemiec: niemal 20 lat temu związał się z teatrem w Flensburgu, potem w Hanowerze i Bielefeld (gdzie mieszka). Półtora roku temu rozchorował się na raka; zoperowano go, ale miało to przykre skutki dla jego głosu. Teraz przechodzi specjalną rehabilitację z nadzieją, że może kiedyś wróci do zawodu, ale potrzebne są na to pieniądze.

Rozmawialiśmy po koncercie, spotkawszy się wraz z rodziną i przyjaciółmi Tomasza Koniecznego, głównie z liceum, którzy gremialnie zjechali z Łodzi. Świetne, że tak się razem trzymają i wspierają. Nasz bas-baryton jest obecnie rozrywany i trudno się temu dziwić. Może od czasu do czasu jakiś termin by się dla nas znalazł, ale trzeba byłoby nad tym popracować. Spotkałam też jego o 12 lat młodszego brata Łukasza Koniecznego o nieco niższym głosie (Tomasz to bas-baryton, Łukasz – bas), który również mieszka w Niemczech (w Düsseldorfie) i tam działa, ale u nas wystąpił w Czarodziejskiej górze Pawła Mykietyna (będzie zatem znów śpiewał we wrześniu na Warszawskiej Jesieni). Zdolna rodzinka!