Przebóg! cóż to za szkarada…
Nie bardzo rozumiem idei wystawiania scenicznego utworu przez reżysera, który go nie rozumie, a co więcej imputuje, że to kompozytor nie zrozumiał poety.
To już druga przygoda Pawła Passiniego z Moniuszką po pamiętnej Halce w Poznaniu (a właściwie trzecia, bo była jeszcze przygoda na Haiti, tyle że trudno to nazwać reżyserią). Nie wiem, czemu propozycję wyreżyserowania również Widm skierowano właśnie do niego i czyj był to pomysł – kogoś, kto tamten spektakl widział i zapragnął podobnego cyrku, czy kogoś, kto go nie widział i wydawało mu się, że reżyser o znanym nazwisku, który już się przecież Moniuszką zajmował (fakt, zajmował się, czyż nie?), zrobi to dobrze. Ale ta zagadka jest właściwie mało istotna. Inną zagadką jest, dlaczego zrobiono wokół tego tyle hałasu, dlaczego nagrywała to TVP Kultura, no i ciekawe, co na to odpowiednie czynniki, może rzecz padnie ofiarą cenzury obyczajowej z powodu gołych biustów…
Przed spektaklem przeczytałam rozmowę z Passinim w dodatku festiwalowym do „GW” i stamtąd właśnie zaczerpnęłam owe słowa: „odniosłem wrażenie, że muzyka zupełnie nie przystaje do Mickiewiczowskiego tekstu, jakby kompozytor nie do końca chciał wniknąć w istotę arcydramatu naszego wieszcza. (…) Pomyślałem sobie, że Moniuszko chciał najważniejszy polski tekst dramaturgiczny umieścić w europejskiej tradycji muzycznej, między oratorium a operą, i w ten sposób otworzyć na niego zachodniego słuchacza. Chciał tego niezrozumiałego, zanurzonego w ludowej obrzędowości poetę uczynić zrozumiałym dla osób wyrosłych w innej kulturze. Dlatego zderza tę obrzędowość z muzyką operową XIX w., szukając klucza dla zachodniej recepcji”.
Głupota na głupocie. Po pierwsze, Moniuszko pisał Widma z myślą o polskim rynku i ani mu w głowie było tłumaczenie komukolwiek czegokolwiek. Po drugie, na europejskim rynku widma, upiory i złe duchy były tak samo obecne, zwłaszcza w szeroko rozumianej epoce romantyzmu, od Weberowskiego Wolnego strzelca począwszy. Taki był język epoki – a co miał niby zrobić Moniuszko, w jakim stylu pisać, może dwudziestowiecznym? Śmiech na sali. Pisał, ma się rozumieć, w aktualnym stylu europejskim, jak go solidnie jego berliński pedagog Carl Friedrich Rungenhagen nauczył.
Nie będę już się pastwić nad resztą tego wywiadu, bo człowiek łapie się tylko za głowę nad ludzką ignorancją. Z niej jednak wynika to, co w NFM zostało pokazane. Całość jest zdominowana przez warstwę plastyczno-kostiumową (znów, jak w Poznaniu, autorstwa Zuzanny Srebrnej). Po całej sali przewalają się potworne postacie-mutanty, które Passini określa jako zaczerpnięte z malarstwa Zdzisława Beksińskiego, ale tak naprawdę (jak uświadomił mnie kolega, ja za mało się na tym znam) w dużym stopniu ze znanych dzieł popkultury: Obcego, teledysków Lady Gagi, strojów zespołu Rammstein. Reżyser z premedytacją nawiązuje do Syrii i problemu uchodźców, pokazując w projekcji nad sceną łódź nimi wypełnioną w momencie, gdy mowa jest o poddanych Złego Pana. Soliści śpiewacy występują w kombinezonach i kaskach, Guślarz jest przebrany w szlafrok w kolorach żydowskiego tałesu, a z rozsypanego po scenie piasku co i rusz wyłaniają się nagie postacie – żywe trupy? Spektakl ma trzy warstwy: muzyczną (schowaną gdzieś z tyłu), pantomimiczną i aktorską – tu „wykazuje się” zwłaszcza Mariusz Bonaszewski, który recytuje nie tylko rolę Starca, ale też kolejne role wszystkich duchów, i robi to tak pretensjonalnie, że odnosi się wrażenie jakiejś zgrywy.
Muzyka jest więc tak spostponowana, tak schowana, że ledwie daje się zauważyć, a szkoda. Ciekawie brzmi Moniuszko w wersji na instrumenty historyczne (Wrocławska Orkiestra Barokowa pod batutą Andrzeja Kosendiaka), chór śpiewa również miejscowy, a z solistów wyróżnia się Jarosław Bręk (Guślarz) i Aleksandra Kubas-Kruk (Zosia). Współczułam im wszystkim – podobnie jak w Halce.
Komentarze
Dzień dobry; Ci panowie reż. chyba po prostu faktycznie szukają W SOBIE 🙂 owych „KLUCZY”… A szukają wszak coraz częściej do dzieł, niejednokrotnie dzieł życia, „Ludzi-Oceanów”… Podejrzewam też (no bo zerkam jeszcze troszkę na tych panów teatralną robotę) że im się po prostu faktycznie wydaje, że „Te Oceany” czegoś nam, jakże radośnie topornie współczesnym, na wieki wieków nie zostawiły… Również swojej pierwszej i ostatniej strofy, czyli sensu wstępu, i sensu zakończenia. I sensu całości… I trzeba nam „to dodatkowe coś” – oczywiście zawsze z młoteczkiem albo z grabiami i zupełnie od czapy, bezceremonialnie po mieliźnie dośpiewać… Efekt, na szczęście! 🙂 jest zawsze taki sam: „Puste Zadarte Wiadro”… Jak dobrze jest zawsze (dość perfidnie, bo już „dość a priori”) 🙂 nie stać przy nim. pa pa m
A jak wyglądał według tej wizji zielony badylek?
Hm, badylka chyba nie było 😛
Pani Kubas w kasku śpiewała z balkonu, na scenie jakieś golaski się przewijały…
Tu także o badylku: https://www.youtube.com/watch?v=N1dhTcrNajc
A to szkoda. Można było taki badylek wetknąć ładnemu chłopcu (rola niema). Na przykład. 😎
A wrocławska widownia to kupiła, wykonawcy (i twórcy chyba też) dostali owację na stojąco. Taką informację słyszałem dzisiaj w radiu. Co mnie specjalnie nie dziwi, bowiem nie obcująca na co dzień z muzyką festiwalowa publiczność nie takie gnioty jest zdolna uznać za arcydzieła. Wczoraj słuchałem transmisji tego utworu w radiowej Dwójce, ale w pewnym momencie nie zdzierżyłem i wyłączyłem radio. W swoich Dziennikach Zygmunt Mycielski pisał o podobnych przypadkach na koncertach Warszawskiej Jesieni. Niektórych muzycznych idei autor Dzienników, nie był w stanie zrozumieć i siłą rzeczy zaakceptować, za to warszawska publiczność owszem.
W ogóle wrocławska widownia jakoś się tu nie udziela. Ile razy jest relacja z Wrocławia, to jakby Pani Kierowniczka sama tam siedziała. 🙄
Hihi, bo wrocławska publiczność kontaktuje się ze mną na bieżąco i już nie ma pewnie potrzeby wywnętrzać się tutaj 😉
Tzn. mam na myśli oczywiście publiczność czytelniczą 🙂
Tak, to prawda, był stojak niemal powszechny, albowiem było to przedsięwzięcie miejscowe z miejscowymi zespołami, więc był patriotyczny obowiązek ich wsparcia. Nadmieniłam zresztą, że pod względem muzycznym nie było źle.
Ja mam słabość do tego utworu, to oczywiście poczciwa moniuszkowska muzyczka, ale porządnie zrobiona, a nastrój grozy kompozytor zrobił tak jak potrafił i nawet da się go wydobyć, jeśli się chce.
Jeszcze ciekawostka: zobaczyłam na widowni znajomego filharmonicznego z Warszawy (który oczywiście nie wstał) i wydało mi się dziwne, że pojawił się akurat na tym koncercie. Potem spotkałam jeszcze inną warszawską znajomą (ona z kolei powiedziała: „Fajnie było, no nie? Tylko ta muzyka okropna…” 🙂 ) i spytałam, czy specjalnie na to przyjechała. Wytłumaczyła mi, że mają tu we Wrocławiu kongres fizyków. W tym momencie zrozumiałam też, skąd się tu wziął tamten, o bardzo wyrafinowanym guście znajomy – i on jest fizykiem. 😛