Powrót do Melizandy
Peleas i Melizanda w wersji z fortepianem był na festiwalu Trzy-Czte-Ry planowany już w zeszłym roku, na 100. rocznicę śmierci Debussy’ego. Udało się dopiero teraz.
Partia Peleasa jest wyjątkowo trudna, bo napisana na głos zwany czasem barytenorem (funkcjonuje też termin baryton-Martin). Rzadko spotyka się głosy takiej jakości. Pisaliśmy tu sobie trochę o tym przy okazji albumu pod batutą Simona Rattle. No i w Polsce niełatwo taki głos znaleźć. W zeszłym roku właśnie potencjalny Peleas się nie douczył i trzeba było koncert odwołać, w tym roku podobnie – w papierowym programie pojawił się jeszcze Tomasz Rak, ale i on odwołał swój udział na 10 dni przed koncertem. Co w takiej sytuacji robić? Na szczęście Olga Pasiecznik zachowała prywatny telefon do argentyńskiego śpiewaka Armando Noguery, z którym wykonywała to dzieło w zeszłym roku w Filharmonii Krakowskiej, a on okazał się wolny w tym terminie, i dzięki temu mieliśmy wspaniałego Peleasa, a między nim a Melizandą aż iskrzyło.
Trzeba powiedzieć, że wszyscy śpiewacy byli do tego stopnia przejęci tą muzyką, że każdy z osobna trafiał na właściwy ton, a wszyscy przerastali samych siebie. Dawno nie słyszałam w takiej formie Roberta Gierlacha, który, choć po raz pierwszy w życiu śpiewał partię Golauda, znakomicie oddał autorytarny charakter tej postaci, choć może w momentach, kiedy już wyraźnie staje się postacią przemocową, nie był aż tak przerażający jak Gerald Finley w nagraniu Rattle’a, ale też robił wrażenie. Remigiusz Łukomski był Arkelem po raz drugi, on także wystąpił w Krakowie; ukazał piękną barwę basową (choć nie wszystkie dźwięki były trafione), ciepłą barwą wykazała się także Liliana Zalesińska jako Genevieve, a Magdalena Pikuła bardzo sugestywnie zagrała niewinne dziecko – Yniolda.
Po raz kolejny trzeba powtórzyć, że nie ma chyba lepszej Melizandy od Olgi Pasiecznik. Od 17 lat – odkąd, również w wersji z fortepianem, wzięła udział w pierwszym polskim wystawieniu dzieła w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej (w reżyserii Tomasza Koniny) – obcuje z tą rolą i wciąż, jak mówi, odnajduje w niej coś nowego. Bardzo głęboko ją przeżywa, jak i w ogóle tę muzykę, i mówi o niej pięknie i prawdziwie: że to „dotykanie ludzkiej duszy bez izolacji”. Że Debussy poddając wszystko tekstowi i jego wymowie wykluczył całkowicie popisywanie się głosem. Melizanda, jak mówi, wciąż jest skryta, wciąż się wymyka. Ale każde wypowiadane, wyśpiewywane przez Olgę Pasiecznik słowo mówi dokładnie to, co ma mówić. Wykonanie nie było semisceniczne, jak to w Berlinie czy Londynie, ale drobne elementy aktorstwa zostały przez śpiewaków włączone i było to tym słuszniejsze, że nie wyświetlano tłumaczenia.
W zalinkowanym wyżej wpisie wspomniałam o tym, w jaki sposób muzyka oddaje fatum kierujące głównymi bohaterami. Z kolei w zeszłorocznej realizacji w TWON wszystko było poprzekręcane. Tym razem, poprzez właściwe odwzorowanie charakteru postaci, były całkowicie odsłonięte i widoczne motywacje, którymi kierują się postaci, i nie miało się wątpliwości, dlaczego Melizanda nie pokochała Golauda, tylko Peleasa. Dlatego, że Golaud od ich pierwszego spotkania w lesie traktował ją niby troskliwie, ale protekcjonalnie, a z czasem uznał ją za swoją własność. Peleas natomiast potraktował ją jak człowieka, na równi. Wszystko, co się wydarzyło, było konsekwencją usposobienia każdego z nich.
Podziwiać należy Macieja Grzybowskiego, który wykonał partię fortepianu i próbował jak najbarwniej oddać to, co się w tej muzyce dzieje, a dzieje się przecież dwie i pół godziny grania (plus przerwa). On też obcował intensywnie z tą muzyką 17 lat temu – pracował wtedy jako korepetytor w TWON, właśnie przygotowując partie solowe m.in. z Olgą Pasiecznik. Obiecywano mu wtedy, że też zagra podczas spektaklu, ale tak się nie stało – i teraz sobie powetował. Oczywiście nie wszystko tu brzmi w pełni, np. fortepian nie jest w stanie oddać tego, co dzieje się w orkiestrze, kiedy Peleas i Golaud wychodzą z podziemi – orkiestra jest w tym momencie po prostu bajkowa. Trochę jest to słyszalne w samej harmonii, ale to tylko część efektu. Natomiast gdy towarzyszenie ograniczone jest do fortepianu, wówczas to, co robią śpiewacy, jest jeszcze bardziej na pierwszym planie. A w tym wypadku naprawdę warto było, żeby się na tym planie znalazło.
Koncert był nagrywany, miejmy nadzieję, że nagranie ujrzy światło dzienne.
Komentarze
Jak juz mowa o Debussym, o ktorym tu sie duzo mowi, jako o jednym z najwiekszych! 🙂
Tu jest artykul (cca sprzed roku) – jesli sie bedzie komus chcialo to czytac w calosci :-O 😉 https://www.newyorker.com/magazine/2018/10/29/the-velvet-revolution-of-claude-debussy
Dzięki za Rossa. Nie mam na razie kiedy poczytać, ale na pewno ciekawe.