Flet celebrycki, ale udany
Wróciłam właśnie z przedpremierowego pokazu, a właściwie otwartej próby generalnej nowej realizacji Czarodziejskiego fletu w Warszawskiej Opery Kameralnej. Czwartkowa premiera jest zarazem otwarciem kolejnego Festiwalu Mozartowskiego.
Siłą rzeczy festiwal ten zachował z grubsza formę, jaką przybrał od czasu zmiany dyrekcji. Nie da się inaczej, przecież WOK ma teraz tylko jedną orkiestrę – MACV. A więc, w okresie od 9 czerwca, kiedy to odbyła się gala otwarcia w Teatrze Polskim, do 6 lipca, gdy w tym samym miejscu nastąpi z kolei gala finałowa, odbędą się cztery spektakle Fletu, dwa – Idomeneo, trzykrotnie zostanie zaprezentowane Wesele Figara, raz Cosi, raz Łaskawość Tytusa, trzy razy Uprowadzenie z seraju, jeszcze w ramach sceny młodych Apollo et Hyacinthus, a poza tym różnego rodzaju koncerty familijne, trochę występów gościnnych – Berlin Piano Trio, Meccore String Quartet czy Arte dei Suonatori. Nie wszyscy zresztą będą grali tylko Mozarta (za czasów dyrektora Sutkowskiego nie do pomyślenia). Z dzieł oratoryjnych – dwa razy Requiem.
Powiem szczerze, że trochę się obawiałam, obserwując na konferencji prasowej celebrycką otoczkę – autora scenografii Rafała Olbińskiego (nie przepadam za jego plakatami, często kiczowatymi), rzucającego nonszalancko brzydkimi wyrazami (nie żebym była pruderyjna, ale co pasuje prywatnie, to nie w takich okolicznościach), czy sposobu przedstawienia autora kostiumów Marcina Łobacza, młodego projektanta mody robiącego obecnie karierę w Londynie. Ale okazało się, że bałam się niesłusznie. Reżyserował Giovanny Castellanos, Kolumbijczyk mieszkający od kilku lat w Polsce. Autorzy strony wizualnej nie zdominowali spektaklu, piętno reżyserskie też dało się odczuć, a i strona muzyczna była przyzwoita. Marcin Sompoliński ma rękę i upodobanie do Mozarta (pamiętam jeszcze jego mozartowski Speaking Concert, na którym byłam kiedyś w Poznaniu) i choć tradycyjnie akordy dęte z uwertury nie brzmiały równo, to przynajmniej było słychać jakąś oryginalną interpretację, akcenty, wyrazistą frazę.
Podstawą scenografii są ruchome projekcje z wieloma elementami typowymi dla Olbińskiego, ale dowcipnymi i bajkowymi. Stroje są również bajkowe, pełne fantazji – najlepsze Królowej Nocy i Trzech Dam, ale też Papagena i Papageny. Ogląda się to z przyjemnością, ale też z przyjemnością słucha. Aleksandra Kunacha w roli Tamina można już było usłyszeć nieraz, podobnie Joannę Moskowicz jako Królową Nocy – to są pewniaki. Jako Pamina błysnęła Ingrida Gapova. Zaskakujący, świetny aktorsko był Artur Janda w roli Papagena – sam mówił, że na początku wydawało mu się, że do tej roli nie pasuje, ale spróbował znaleźć swój sposób na nią i bardzo mu się udało, celnie wydobył plebejską chytrość i prostoduszność ptasznika. Miło mi było w roli Sarastra zobaczyć po latach w znakomitej formie Krzysztofa Borysiewicza – wiele lat temu śpiewaliśmy razem w chórze, potem skończył studia, związał się ze scenami niemieckimi, później także brytyjskimi i francuskimi. Ciekawostką było, że wśród Trzech Chłopców obok Eweliny Ossowskiej pojawiło się dwóch panów: Tomasz Raczkiewicz i Jan Jakub Monowid. W sumie – chyba jak dotąd najbardziej udane przedstawienie za obecnej dyrekcji.
Komentarze
A ja spędziłem środowy wieczór na iście królewskiej 😉 inauguracji XV – już – Kwartesencji. I też nie żałuję!
Beecio (f-moll op. 95) zaczął się bardzo po męsku; choć chyba najbardziej lubię ostatnie ogniwo tego „Poważnego” arcydzieła – ażem się wzruszył.
Zaraz potem zabrzmiał Kwartet a-moll (D 804) Grzybka. Interpretacja mnie w całości zaczarowała: niebiańskie piękno, subtelność… Niby zawsze ceniłem również ten Trzynasty, a jednak dwa późniejsze jakoś częściej lądowały w odtwarzaczu. Po wczorajszym wykonaniu to się stanowczo zmieni 🙂
Na bis dostaliśmy młodzieńczego Mozarta – wolną część z kwartetu KV 168, też wybornie zagraną.
Dodam, że klimatyzacja Studia działa idealnie, co miało wczoraj swoje znaczenie, oj miało.
O, cieszę się, bo idę dziś. I jutro pewnie też.
Jak mowa o celebrytkach – tyle, ze niegdysiejszych. :-O
W ramach przypominania zapomnianych kompozytorow, a przede wszystkim kompozytorek, Tim Allen puscil w CBC Marie Jaell. Jako pianistka miala za nauczycieli miedzy innymi Moschelesa i Herza! :-O A kogo jeszcze znala! Jako pierwsza (nie Camille SS) grala wszystkie sonaty LvB.
W ogole zyciorys warty przeczytania. W Encyklopedii PWM jest tylko stosunkowo niewielka wzmianka. 🙁
Pobutka https://www.youtube.com/watch?v=AWoUj5XS6Bk
@ścichapęk – tylko pozazdroscic koncertu. Rzeczywiscie, wiele, wiele lat temu, znajomy Ojca poradzil mi: „poza 14tym sa inne, wcale niezgorsze”. Bardzo tez mi polecal, wtedy zupelnie nieznane, kwartety haydnowskie.
Zycie potrafi zastawiać na człowieka pułapki, czasami sami sobie je fundujemy. Dokonujemy wyborów na podstawie… no właśnie, bywa że zupełnie bez podstawy. No i przychodzi nam potem tych bezrozumnych lub tylko pochopnych decyzji żałować. By ewentualnie usłyszeć – jak w dzieciństwie – a nie mówiłem… No dobrze, nie będę nikogo potępiał, nikomu wypominał.
xxx
Czasami kupuję kota w worku (tylko koci personel rozumie właściwie te słowa). Bywa, że czekam na rozwiązanie tegoż worka miesiącami. A nawet jak już poznam jego zawartość, to i tak nie do końca zdaję sobie sprawę co przede mną – co najwyżej podejrzewam. Pytanie akademickie: czy w sztuce podejrzliwość jest potrzebna, uzasadniona? W ślad za ową podejrzliwością idzie często wątpliwość. To uczucie jest mi wyjątkowo bliskie. Jestem wręcz wezbrany dziesiątkami wątpliwości dużych, małych, racjonalnych i irracjonalnych. Na przykład na podstawie wątpliwości i podejrzeń odpuściłem sobie warszawski recital Pletniowa – jakże tego później żałowałem.
xxx
Żal. Uczucie wyjątkowo bliskie wszystkim idącym, jeżdżącym, latającym na koncerty, spektakle i podobne im ekscesy muzyczne. Jeżeli to jest żal z powodu straconego nań czasu – to jeszcze pół biedy (chociaż życie zbyt krótkie jest, by sobie na to pozwolić). Czym innym natomiast jest żal nad ulotnością chwili, w której (to nie nasza zasługa) poczuliśmy, czym życie może być. Wartością nieopisywalną, ale odczuwalną każdą cząstką naszej wrażliwości. Gdy zapominamy o czasie, świecie,gdy wszystko jest poza nami – z wyjątkiem poddania się temu co słyszymy. Gdy się kończy – zostaje żal. Że to już po, skończyło się. Jedyne co łagodzi ten stan to poczucie szczęścia i wyjątkowości.
xxx
Maestro wszedł na estradę krokiem pewnym, po szybkim i pogodnym powitaniu widowni siadł przy fortepianie, by pierwszymi… nie, nie tak. To było raczej rzucenie się do klawiatury, pokazanie, że w tym ułamku sekundy mamy wszyscy zerwać jakiekolwiek wiązki ze światem zewnętrznym, pozamuzycznym. Trochę taka jazda w minutę znad poziomu morza na trzy tysiące metrów i wyżej. Krystian Zimerman 12 czerwca dał w berlińskiej filharmonii recital, na który złożyła się trzecia sonata J. Brahmsa i cztery scherza F.Chopina. Odczytanie przez KZ tego młodzieńczego dzieła Brahmsa zawiera w sobie dwa radykalizmy: jeden z postrzeganiem jego samego jako artysty oraz drugi związany z jego spojrzeniem i myśleniem o tej sonacie. Zimerman postrzegany bywał (i bywa dalej) jako perfekcjonista, powstrzymujący czasami emocje, mający każdy aspekt występu (o nagraniach nawet nie wspomnę) pod absolutną kontrolą. Nie miejsce tu i czas by dowodzić słuszności bądź nie tego poglądu. Po wczorajszym koncercie nie mam najmniejszych wątpliwości. To artysta emocjami wezbrany w sposób niesłychany. Pojęcie żywiołu muzycznego w tym przypadku nabiera innego znaczenia. Do tego stopnia, że ten perfekcjonista potrafi pozwolić sobie (czy nie zwrócić na to uwagę) na jakąś nieprecyzyjność. Nie lubię zresztą tego słowa – precyzyjne mają być mechanizmy zegarków. W dziedzinie pracy nad dźwiękiem, brzmieniem zobaczyłem (przecież nie napiszę „usłyszałem”) nieznane wcześniej oblicze Zimermana. Wszystko wszakże jest przy- i podporządkowane jego myśleniu o tej sonacie. Dziełu rzadko granemu, równie rzadko nagrywanemu – właściwie nie wiem dlaczego. I – co wiem z pokoncertowej rozmowy z Maestro – na pewno nie będącemu w jego planach nagraniowych. W każdym razie nie da się wizji Zimermana zestawić z jakąkolwiek inną – to było granie totalne. wykuwanie muzycznego monumentu. Z podobnym rozmachem potraktował zresztą scherza (ich też nie nagra, ale z innych powodów). Przez jakąś chwilę zastanawiałem się, czy taką interpretację powinni słuchać w tej chwili kandydaci przygotowujący się do przyszłorocznego konkursu chopinowskiego – można by długo toczyć dyskusję.
Zimerman znany jest z powściągliwości w dawaniu bisów. Tym razem dał ich pięć: dwie pierwsze ballady Brahmsa i trzy mazurki op. 24 Chopina. Zimerman!
Po koncercie dla małego audytorium w Groningen KZ zamknął się na parę dni, by dalej pracować nad tym programem. Perfekcjonista? Nie. To szaleńcza wręcz potrzeba dochodzenia do sedna – właściwa ludziom, którym cały czas zależy.
PS. Piszę trochę chaotycznie, bom w podróży, ale takiego wieczoru nie można jednak zostawić bez śladu.
Dzięki! Ja od dawna nie mam wątpliwości, że KZ potrafi być wulkanicznie wręcz emocjonalny, choć cała ta emocjonalność jest poddana dokładnie opracowanej koncepcji wykonawczej. Na tyle jednak szerokiej, że nigdy nie gra dwa razy tak samo. Żałuję więc tego koncertu, choć, jak mówiłam, ten akurat repertuar nie wzbudzał we mnie entuzjazmu. Może zmieniłabym zdanie…
Widzę kolejną potencjalną niespójność w filozofii Zimermana. Zapytany kiedyś, czy nagra jeszcze któryś utwór Chopina (zapomniałem dokładnie który, ale dość wczesny) odpowiedział, że to jest utwór napisany przez młodego kompozytora i powinien być grany przez młodych artystów. A tu nagle 20-letni Brahms.
No fakt, też mnie to trochę zdziwiło, bo ostatnio grywał głównie późne utwory.
Może wyraziłem się nie dość precyzyjnie. Zywiołowość tak, znana była nie od dzisiaj. Ale to co słyszałem było na granicy (co najmniej) demoniczności. Takim Zimermana nie znałem. Poza tym jest w wieku (niczego nie wypominając), gdy rewiduje się dużo wcześniejszych, radykalnych poglądów.
Pozdrówka znad churros.
Mniam! Zazdraszczam 😉
Zgadzam się w dużej mierze z recenzją recitalu KZ autorstwa 60jerzy, był niebywale emocjonalny, o czym zresztą piszę też u siebie. Nad Berlinem przeszła chwilę wcześniej burza, może to było nawiązanie do tego kataklizmu, który sparaliżował miasto. Tego Brahmsa nie da się TAK nagrać, w pełni rozumiem jego niechęć do rejestracji. Szczęśliwi którzy byli (i porozmawiali z mistrzem – zazdroszczę, myślałem, że KZ nie wychodzi do publiczności po występie…).
Po paryskim recitalu tak pisał Alain Lompech, pianistyczny erudyta i chyba najbardziej wymagający „pianofil” w Paryżu :
https://bachtrack.com/fr_FR/critique-krystian-zimerman-brahms-chopin-philharmonie-de-paris-juin-2019
Pan Piotr jest wlasnie w Trybunale Dwojki, ide posluchac 🙂
Panie Piotrze, ja siedziałem między dwiema paniami, które przez połowę recitalu miały łzy w oczach. Nie podejrzewam alergii. Najlepsza recenzja.
Myślę, a nawet wiem, że nie były w tym osamotnione!
Coś było takiego w Mazurkach, że mi przyszła do głowy myśl dziwna : że on to gra jak coś, co nie jest, ale było, i to dawno. Ale może to ja miałem jakieś iskrzenie w podzespołach.
Kolejnemu się podobało, bardzo:
https://bachtrack.com/es_ES/kritik-brahms-chopin-zimerman-philharmonie-berlin-juni-2019
Trochę tak było. Te mazurki brzmiały jak ze starego, szlachetnego winyla – tylko trzasków nie było słychać…
A, cholera. Nie zaufałam mu, nie uwierzyłam, że jak zagra coś, do czego mi się nie spieszy, to też będzie genialnie. Mam za swoje. I to ja, fanka KZ. 😈