Flet celebrycki, ale udany

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Wróciłam właśnie z przedpremierowego pokazu, a właściwie otwartej próby generalnej nowej realizacji Czarodziejskiego fletu w Warszawskiej Opery Kameralnej. Czwartkowa premiera jest zarazem otwarciem kolejnego Festiwalu Mozartowskiego.

Siłą rzeczy festiwal ten zachował z grubsza formę, jaką przybrał od czasu zmiany dyrekcji. Nie da się inaczej, przecież WOK ma teraz tylko jedną orkiestrę – MACV. A więc, w okresie od 9 czerwca, kiedy to odbyła się gala otwarcia w Teatrze Polskim, do 6 lipca, gdy w tym samym miejscu nastąpi z kolei gala finałowa, odbędą się cztery spektakle Fletu, dwa – Idomeneo, trzykrotnie zostanie zaprezentowane Wesele Figara, raz Cosi, raz Łaskawość Tytusa, trzy razy Uprowadzenie z seraju, jeszcze w ramach sceny młodych Apollo et Hyacinthus, a poza tym różnego rodzaju koncerty familijne, trochę występów gościnnych – Berlin Piano Trio, Meccore String Quartet czy Arte dei Suonatori. Nie wszyscy zresztą będą grali tylko Mozarta (za czasów dyrektora Sutkowskiego nie do pomyślenia). Z dzieł oratoryjnych – dwa razy Requiem.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Mocne canadiano

Nowy premier Kanady Mark Carney jest chodzącym wzorcem wszystkiego, czego Donald Trump nienawidzi najbardziej. Czy będzie też prorokiem antypopulistycznej reakcji?

Łukasz Wójcik

Powiem szczerze, że trochę się obawiałam, obserwując na konferencji prasowej celebrycką otoczkę – autora scenografii Rafała Olbińskiego (nie przepadam za jego plakatami, często kiczowatymi), rzucającego nonszalancko brzydkimi wyrazami (nie żebym była pruderyjna, ale co pasuje prywatnie, to nie w takich okolicznościach), czy sposobu przedstawienia autora kostiumów Marcina Łobacza, młodego projektanta mody robiącego obecnie karierę w Londynie. Ale okazało się, że bałam się niesłusznie. Reżyserował Giovanny Castellanos, Kolumbijczyk mieszkający od kilku lat w Polsce. Autorzy strony wizualnej nie zdominowali spektaklu, piętno reżyserskie też dało się odczuć, a i strona muzyczna była przyzwoita. Marcin Sompoliński ma rękę i upodobanie do Mozarta (pamiętam jeszcze jego mozartowski Speaking Concert, na którym byłam kiedyś w Poznaniu) i choć tradycyjnie akordy dęte z uwertury nie brzmiały równo, to przynajmniej było słychać jakąś oryginalną interpretację, akcenty, wyrazistą frazę.

Podstawą scenografii są ruchome projekcje z wieloma elementami typowymi dla Olbińskiego, ale dowcipnymi i bajkowymi. Stroje są również bajkowe, pełne fantazji – najlepsze Królowej Nocy i Trzech Dam, ale też Papagena i Papageny. Ogląda się to z przyjemnością, ale też z przyjemnością słucha. Aleksandra Kunacha w roli Tamina można już było usłyszeć nieraz, podobnie Joannę Moskowicz jako Królową Nocy – to są pewniaki. Jako Pamina błysnęła Ingrida Gapova. Zaskakujący, świetny aktorsko był Artur Janda w roli Papagena – sam mówił, że na początku wydawało mu się, że do tej roli nie pasuje, ale spróbował znaleźć swój sposób na nią i bardzo mu się udało, celnie wydobył plebejską chytrość i prostoduszność ptasznika. Miło mi było w roli Sarastra zobaczyć po latach w znakomitej formie Krzysztofa Borysiewicza – wiele lat temu śpiewaliśmy razem w chórze, potem skończył studia, związał się ze scenami niemieckimi, później także brytyjskimi i francuskimi. Ciekawostką było, że wśród Trzech Chłopców obok Eweliny Ossowskiej pojawiło się dwóch panów: Tomasz Raczkiewicz i Jan Jakub Monowid. W sumie – chyba jak dotąd najbardziej udane przedstawienie za obecnej dyrekcji.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj