Powrót do wajnbergozy
Rozpoczęły się obchody urodzin (oficjalnych, bo te prawdziwe były w styczniu) Mieczysława Wajnberga w Muzeum Polin. Za nami już pierwszy koncert.
Hashtag Ensemble działa od kilku lat jako muzyczna kooperatywa. Zaczął działalność od wykonywania muzyki współczesnej. I dalej się tym zajmuje, ale poszerzył repertuar. Latem, w sierpniu, zainicjował szczególny festiwal WarszeMuzik – koncerty utworów kompozytorów polsko-żydowskich w przedwojennych, ocalałych kamienicach rejonu warszawskiego getta. Weszli z muzykowaniem nawet na Umschlagplatz. Tutaj filmiki z tych występów. Z tego, co opowiadają, reakcje sąsiadów, mieszkańców owych kamienic, bywały bardzo różne. Od bardzo pozytywnych po złośliwe puszczanie na cały regulator disco polo.
Właśnie pierwsza płyta z tym repertuarem wychodzi nakładem Requiem Records (jeszcze jej nie mam, ale zapewne dostanę, oni zwykle przysyłają nowości) – planowane są dalsze. A ta poświęcona jest Wajnbergowi, z okazji wiadomej rocznicy. Większość tego repertuaru usłyszeliśmy na koncercie.
Były to dzieła albo młodzieńcze, albo przystępne. Od dwóch mazurków fortepianowych (Marek Bracha) z 1933 r., czyli napisanych przez 14-latka (!), pod niewątpliwym wpływem Szymanowskiego, ale już sygnalizujących kunszt pianistyczny chłopaka – piekielnie trudne – poprzez piękną Arię na smyczki z 1942 r., ewidentnie utwór studencki z czasów mińskich, ale urzekający, po I Koncert fletowy w wersji kameralnej (kwintet smyczkowy zamiast orkiestry) z roku 1961, ten, który zaczyna się żydowskim tańcem frejlechs, a kończy polskim oberkiem. Solistką była Ania Karpowicz, współzałożycielka i szefowa Hashtag Ensemble. Ona też wraz z Markiem Brachą byli solistami w nowym utworze Mikołaja Majkusiaka, Koncertu podwójnego na fortepian, flet i smyczki – jak widniało w programie, inspirowanego „stylem kompozytorskim Mieczysława Wajnberga”. Trudno powiedzieć, w czym ta inspiracja leżała, nie mówiąc o tym, że Wajnberg w swoim życiu uprawiał różne style, ale utwór jest bardzo zgrabny, o dużych kontrastach i zmiennych nastrojach, a kończy się żywiołowo. (Doczytałam się, że w wolnej części jest cytat z XXII Symfonii „Kadisz”, ale jakoś go nie złapałam.)
Tytułem eksperymentu koncert zorganizowano w foyer muzeum, gdzie jest dość duży pogłos, jednak akustyka – zwłaszcza z bliska – była lepsza niż można było podejrzewać. Ale oczywiście tylko dla kameralnej muzyki.
Komentarze
Oj, chyba wiedziałem, co robię bezczelnie pakując się do pierwszego rzędu (byłem wcześnie i nie było tam zwyczajowej rezerwacji dla VIP-ów, zresztą, zważywszy, że to mój jakiś 150 koncert w Warszawie (+ kilkanaście innych w Polsce) w tym roku, na który kupiłem bilet, mogę się poczuwać za mecenasa muzyki, a przez to VIP-a 🙂 ). W każdym razie z mojej perspektywy było i widać i słychać, że w Koncercie fletowym był flet i kwintet, nie było natomiast fortepianu.
Aha, a w oryginale towarzyszy fletowi w tym koncercie tylko orkiestra smyczkowa, więc kwintet w pojedynczych obsadach to w zasadzie było jeden do jednego względem partytury. Co zresztą w tej akustyce znakomicie się sprawdziło.
Oczywiście nie było fortepianu – pisane w środku nocy 😉
Nie będę się rozpisywać o dzisiejszym koncercie, bo był rozczarowujący. Choć bas-baryton angielski o żydowskich korzeniach Mark Granville jest w ogóle ciekawą postacią, nie tylko śpiewakiem, ale też człowiekiem pióra (studiował w Oksfordzie filologię klasyczną i filozofię) – jego wspomnienia pt. Wariacje Goldbergowskie były nawet nagrodzone. Nagrał dwa albumy z piosenkami w jidysz, oba zatytułował po schubertowsku: Yiddish Winterreise i Di Sheyne Milnerin. No i teraz kolejny żydowski, a dokładniej wajnbergowski program: Citizen of Nowhere. Rzeczywiście ciekawy przekrój przez twórczość pieśniarską Wajnberga. Niestety: 1. niewiele dało się zrozumieć ani z rosyjskiego, ani z polskiego, ani z jidysz; 2. solista był chwilami zachrypnięty i nie zawsze śpiewał czysto – trudno powiedzieć, czy to wynikało z niedyspozycji, czy z niedostatków głosowych. Inna sprawa, że Wajnberg zwykle nie miał dla wykonawców litości i pisał strasznie trudno.
Bolesne też było czytanie programu – błędów jest tam tyle, że zliczyć się nie da. Czasem nawet odwrotne tłumaczenia, np. az der vey zol nit ariber miałoby rzekomo znaczyć „aby ból nie pozostał”, a znaczy coś dokładnie przeciwnego: aby nie przeszedł. Nie mówiąc o transkrypcjach tytułów, które trzeba było długo rozszyfrowywać, np. Znov vyechyerinii s kalakolni (powinno być: Zwon wieczernyj s kałakolni), albo Leesh utra minula (Lisz utro minuło). No, ból zębów po prostu.
Za to bardzo ciekawy był wykład Daniela Elphicka, który mówił na zupełnie inny temat niż w Londynie – skupił się na młodości Wajnberga w Warszawie, idealistycznym widzeniu Polski przez lata emigracyjne, traumie wizyty w 1966 r. i jej skutkach.
Próbka polszczyzny Marka Glanville’a:
https://www.youtube.com/watch?v=6SGuZA36qI8
O takh, takh! Wyelkha shkoda, zhe azh sasdrostilem dfoom panyom s Asji na vidofni, zhe one nye slyshom khotsyazh tegho yensyka pokaletschonego, a tilko falshe i kogooty. Настоящий ужас! וואָס אַ שאָד!
I pomyśleć, że się czepiali do Bostridge’a o zły niemiecki… Jakby Bostridge śpiewał po niemiecku tak. jak Granville po polsku czy rosyjsku, to chyba by to brzmiało, jak bełkot pijanego Duńczyka. A mi się jeszcze przypomniały pomiętne Sopotu, gdy zmuszano wykonawców xagranicznych, do śpiewania polskich piosenek w oryginale. Na przykład: https://m.youtube.com/watch?v=C7HjtvJKyXg
Ale jakoś na Konkursie Moniuszkowskim w tym roku większość zagranicznych świetnie się nauczyła polskiej wymowy. Chińczyk śpiewał arię Stefana tak wyraźnie, jak nikt z Polaków. Można? Można.