Awangarda z Mozartem w tle
Nie spodziewałam się, że wystawie poświęconej amerykańskiej awangardzie lat 50.-70. XX w. będzie towarzyszyć muzyka Mozarta. A to za sprawą Johna Cage’a.
Zawsze, kiedy jestem w Sopocie, zaglądam do Państwowej Galerii Sztuki z pewnością, że zastanę tam coś ciekawego. Nie inaczej jest teraz. Na I piętrze jest wystawa Od Black Mountain College do pop artu, na którą eksponaty przyjechały z drezdeńskiego Archiv der Avantgarden. W Black Mountain College Allan Kaprow tworzył pierwsze happeningi i są tu jedyne ślady, które mogły po takich wydarzeniach zostać, czyli zdjęcia i afisze, także z happeningów innych artystów: Nam June Paika czy Carolee Schneemann. Ale są tu też rysunki, grafiki i przedmioty. I właśnie przedmiotem, a raczej instalacją jest Mozartmix Cage’a z 1991 r. – rozczulające perpetuum mobile z kaseciaków; wygląda to tak. Dziś już można byłoby zrobić taką instalację w inny, bardziej dyskretny sposób, ale czy miałaby tyle wdzięku?
Jest tu w pigułce sztuka abstrakcyjna (Rauschenberg, Motherwell, Twombly, de Kooning itp.), jest zgodnie z tytułem pop art (Warhol, w tym słynna zupa pomidorowa Campbella, ale także Roy Lichtenstein) i dużo pomiędzy. W gruncie rzeczy ta wystawa przypomina raczej album rodzinny, sympatyczne wspomnienie.
Na wspomnieniach opiera się wystawa na II piętrze, nosząca nazwę Fotomorgana. To pomysł Roberta Kuśmirowskiego, który zaprosił też wielu artystów, w tym swoich studentów, ale nie tylko. Kuśmirowski znany jest z tworzenia obiektów imitujących rzeczywistość, szczególnych scenografii. Są i tutaj takie obiekty, instalacje, wnętrza, ale przede wszystkim zdjęcia, głównie stare lub stylizowane na stare. Wśród zdjęć są i olejne imitacje fotografii, i fotografie modyfikowane, często dość upiorne, jak te autorstwa laureatki Paszportu „Polityki” sprzed paru lat Weroniki Gęsickiej, która stosuje przewrotny kolaż, np. na fotografii rodzinnej doklejając dzieciom wymalowane twarze rodziców. Ogólnie większość widzianych na wystawie zdjęć przypomina fotografie trumienne i jest w ogóle w tej wystawie coś trupiego, nie tylko w zdjęciach zresztą, ale też np. na obiektach takich jak stół zastawiony porcelaną ślubną, ze starymi zdjęciami młodych małżonków, ale też z elementami rozkładu również wymalowanymi na porcelanie. Odbijają od tej całości filmy Kacpra Kowalskiego, specjalizującego się w fotografowaniu z lotu ptaka – czysta poezja, a do tego ciekawa muzyka fortepianowa, której zresztą nie rozpoznałam. Ogólnie jednak wystawa interesująca i przygnębiająca zarazem, takie vanitas vanitatum.
Jakby dalszy ciąg miałam dziś odwiedzając gdyńskie Muzeum Emigracji, a konkretnie wystawę czasową Klimaks. Też wiele starych fotografii, specyficznie zaaranżowanych. Ale kontekst jest zupełnie inny: to zderzenie polskiego myślenia, zwyczajów, osadzenia w przyrodzie kraju pochodzenia, rzuconego w tropiki brazylijskiej Parany czy argentyńskiego Misiones. Po tej emigracji zostały nazwiska, jak Juan, Pedro czy Horacio Tarnowski (plantatorzy yerba mate i fotografowie), Enrique Cydejko (pokazany, jak oswaja papużki) czy też tak egzotyczne zestawienie jak Guizelia de Almeida Wronski (na wystawie są przywiezione z Polski zdjęcia jej dziadków). O przytłaczającej przyrodzie jest mniej niż miało być – pandemia przeszkodziła w zrealizowaniu planowanego wcześniej kształtu wystawy. Ale jest wiele rzeczy wymownych, jak zdjęcie stuletniej bodaj pani o przejmującej twarzy – w futrze przywiezionym przez jej przodków, którzy nie mieli pojęcia, do jakiego klimatu jadą. To futro założyła tylko ten jeden raz, na potrzeby zdjęcia. Ładnie o tej wystawie napisała Ola Boćkowska w „Vogue”. A wieńczący wystawę krótki film, który opowiada o sile przetrwania i przystosowania storczyków, jest bardzo wymowną, zwłaszcza dziś, metaforą.
Dziś wiele rzeczy nabrało nowych znaczeń. Jak ten cytat z Ortegi y Gasseta na wystawie głównej: „Miasta pełne są ludzi. Domy pełne są mieszkańców. Hotele pełne są gości. Pociągi pełne są podróżnych. To, co kiedyś nie stanowiło żadnego problemu, a mianowicie: znalezienie miejsca, obecnie zaczyna być powodem niekończących się kłopotów”.
Komentarze
A dziś wybrałam się do Gdańska, żeby posłuchać Wariacji Goldbergowskich na carillonie w wykonaniu holenderskiego carillonisty Gideona Boddena. Ciekawostka. Oczywiście nie zagrał wszystkich wariacji (część jest raczej niemożliwa do zagrania na tym instrumencie), ale i tak wyczyn. Słuchałam z podwórka, z którego wchodzi się do biur Muzeum Gdańska (i także wchodzi na wieżę) – tam najlepiej słychać i spokojnie. Po mieście łazić się nie bardzo da – kolorowe jarmarki 😉
Pan Bodden zamieścił swoje nagranie z Utrechtu: https://www.youtube.com/watch?v=0aSPb3sESGY
Zbieram wykonania Wariacji po maniacku. Mam chyba 90 wersji, w tym adaptacje na blachę, na drewno, na saksofony, na parę cymbałów (cimbalom), na marimbę, na syntezator (Joel Spiegelman), i tak dalej, i temu podobne. Podziwiam pana Boddena, ale z bólem stwierdzam, że po raz pierwszy wysiadła mi tolerancja.
🙂
Mnie to jakoś rozczula. 😉