Oswojona filharmonia

Takiej inauguracji Warszawskiej Jesieni jeszcze nie było. I w ogóle w Filharmonii Narodowej (inaczej niż w Teatrze Wielkim) coś takiego się jeszcze nie wydarzyło.

Zamiast koncertu symfonicznego, z oficjalnym rozpoczęciem w formie odegrania hymnu (miało to zresztą swój wdzięk, zwłaszcza że żaden inny festiwal już tego nie robił) – dużo krótkich kameralnych koncertów w różnych miejscach i tylko dwa utwory symfoniczne. A publiczność przemieszczała się między wydarzeniami i mogła nawet wszystkiego nie zobaczyć, nie wysłuchać.

Zaczęło się po 18. w tzw. Sali Lustrzanej, czyli tego foyer, do którego wchodzi się z szatni – trzy podesty zostały tam rozstawione w formie trójkąta, a na nich stanęła trójka muzyków z Filharmonii Śląskiej, skrzypaczka, altowiolista i wiolonczelista, i wykonali pierwszą część cyklu Genesis Henryka Mikołaja Góreckiego: Elementi per tre archi. To dzieło z 1962 r., czyli z młodzieńczego, awangardowego okresu twórczości kompozytora, którego 90. rocznicę urodzin obchodzimy w tym roku (co prawda organizatorzy twierdzą, że nie obchodzą jubileuszy, ale jakoś tym razem zrobili wyjątek), i brzmi dziś niezwykle świeżo, a jeśli pamięta się późniejszą jego twórczość – to nawet intrygująco.

Potem wędrówki ludów odbywały się między dwoma foyer zarówno na wysokości parteru sali koncertowej, jak na balkonie. Pierwsze piętro zajął Hashtag Ensemble w dwóch kameralnych składach: po jednej stronie połączone utwory z cyklu Sny Toshio Hosokawy (flet, wiolonczela, akordeon), po drugiej – również połączone dwa solowe utwory Rebeki Saunders na skrzypce i klarnet basowy. Te raczej kontemplacyjne dzieła kontrastowały z tym, co działo się na balkonie: z jednej strony NeoQuartet z utworami Martyny Koseckiej i jej irańskiego męża Idina Samimi Mofakhama, z drugiej – improwizacje na trzech nietypowych instrumentach: post-digital sax, aeromembranophone, autoviola. Do tego jeszcze parę instalacji: w saloniku VIP na balkonie Marko Ciciliani ułożył „zaplecione” o siebie cztery gitary elektryczne umieszczone na podstawkach do talerzy hi-hat z pedałami, można było samemu wprawiać w ruch tę konstrukcję i wydobywać z niej dźwięki; w pokoju harfowym (po drodze do sali koncertowej) Kuba Krzewiński oplótł się przewodami i namawiał, by go dotykać; na skórze miał czujniki, które przetwarzały impulsy na dźwięki, takie subtelne z gatunku ASMR. Wreszcie w tzw. sali balowej, czyli na tyłach sali koncertowej rozstawił się Michał Górczyński ze swoim, można powiedzieć, cyrkiem – małymi robotami, które wykonywały proste ruchy wywołując dźwięki, także na impuls z gry muzyka na klarnecie basowym. Górczyński rozmawiał też z robotami (a one mu odpowiadały), śpiewał im piosenki i można było się poczuć jak na bajce dla dzieci. A gdy już człowiek zmęczył się nadmiarem wrażeń, można było znaleźć chillout w sali koncertowej, gdzie rozbrzmiewały dźwięki elektroniczne zaprojektowane przez Marcina Rupocińskiego. To było zastępstwo za duży projekt, który był na ten wieczór planowany, ale trzeba było z niego w ostatniej chwili zrezygnować z powodu, hm, inflacji…

W końcu o 20:30 dostaliśmy koncert symfoniczny złożony z dwóch utworów – Sinfonią Varsovią dyrygowała irańska artystka Yalda Zamani. Digging for Gold Sławomira Wojciechowskiego został zamówiony przez Warszawską Jesień; słuchając go miało się dziwne wrażenie jakby ciągłego przelewania się przyjemnych, konsonansowych brzmień, zmieniających się jednak tak szybko, że nie przekształcały się w kicz. Miło się słuchało, ale trochę za długo (ok. pół godziny). Inaczej kompozycja szwedzkiej twórczyni Malin Bång, wyrosła z ideologicznego podłoża i zawierająca brzmienia bardziej ostre i agresywne, nietypowe sposoby wydobywania dźwięku, mówiącą i śpiewającą orkiestrę oraz hałas maszyn do pisania, które pełniły tu rolę symboliczną. Jak napisała kompozytorka w omówieniu, dziś każdy może wybrać sobie swoją „maszynę do pisania” i siłą słowa wspierać demokrację. Dodam: u nas „jeszcze może”…

Po zakończeniu koncertu symfonicznego można było zajrzeć jeszcze na parę performansów, ale też już sobie iść, dopieszczając po drodze ustawioną w szatni instalację autorstwa Sky Mackay Harmonitrees, składającą się z dużych, przezroczystych i spiczastych ruchomych worów z plastiku napełnionych powietrzem, które można było ściskając pobudzać do głośniejszych brzmień.

Przyszło dużo ludzi, przede wszystkim młodych, ale też stałych bywalców filharmonicznych, którzy chcieli zobaczyć swoje ulubione miejsce w innej konfiguracji. Z rozmów z nimi wynika, że im się ten eksperyment podobał. Nawet jeśli nie zagustowali we wszystkim, co pokazano, całość odebrali bardzo pozytywnie.