Ostatni koncert SV w namiocie

Na zakończenie festiwalu Sinfonia Varsovia Swojemu Miastu orkiestra powróciła do swojego koncertowego namiotu na Grochowskiej, ale, jak słyszymy, po raz ostatni.

Był to koncert eksperymentalny. Tytuł, Inny punkt słyszenia, wiązał się z tym, że można było siadać wewnątrz orkiestry lub obok niej, żeby się dowiedzieć, co słyszy muzyk orkiestrowy na co dzień. Śmiałkom były nawet proponowane zatyczki do uszu i pomoc w razie szoku słuchowego.

Wieczór, składający się z trzech części, poprowadził młody brytyjski dyrygent Joolz Gale, uczeń sir Roberta Norringtona, swego czasu też asystent Paavo Järviego, zwolennik nietuzinkowych projektów, specjalizujący się zwłaszcza w muzyce pierwszej połowy XX w. I właśnie taki był repertuar tego koncertu, bardzo atrakcyjny, ale niezbyt eksploatowany, czemu można się dziwić. Dużo było w nim nawiązań do muzycznej przeszłości, ale i do folkloru. Na początek Fanfare for the Common Man Aarona Coplanda, potem Wariacje na temat Luigiego Boccheriniego Luciano Berio (a konkretnie wariacje na słynny temat Ritirata notturna de Madrid) i Symfonia klasyczna Prokofiewa. W drugiej części: Adagio Samuela Barbera oraz Wprowadzenie młodych osób w orkiestrę, czyli Wariacje i fuga na temat Purcella Benjamina Brittena. W ostatniej –Tańce z Transylwanii Beli Bartóka (orkiestrowa wersja fortepianowej Sonatiny, bardzo atrakcyjna) i wreszcie Symfoniczna metamorfoza na tematy Carla Marii Webera Paula Hindemitha. Na bis był jeszcze jeden z Tańców węgierskich Brahmsa – wyłom, jeśli chodzi o epokę.

W sumie więc utwory bardzo wdzięczne, ale wymagające maksimum zgrania. Niestety nie było to łatwe do osiągnięcia – przez umiejscowienie części publiczności pomiędzy muzykami byli oni bardziej niż zwykle od siebie oddaleni i w rezultacie gorzej się słyszeli. To czasem rzeczywiście dawało się we znaki. Za to publiczność była w sposób widoczny zadowolona z nowego doświadczenia. W sumie więc chyba warto było zrobić taki eksperyment? Inna sprawa, że z inną orkiestrą to by się pewnie nie udało. Ma to znaczenie popularyzatorskie, a dla samej orkiestry pijarowe.

Ja siedziałam w pierwszej części dość tradycyjnie, z tyłu, ale potem zaproponowano mi przybliżenie się do zespołu, więc usiadłam za kontrabasami i blachą. Efektem jak dla mnie było, że nie byłam w stanie docenić w pełni tego genialnego momentu w wariacjach Brittena, kiedy na zakończenie fugi smyczki jeszcze skaczą w szybkim temacie, a jednocześnie wchodzi majestatycznie blacha z tematem z Purcella. Smyczków nie słyszałam w tym momencie w ogóle i przypomniał mi się stary dowcip o kontrabasiście z orkiestry operowej, który raz znalazł się na widowni i usłyszał, że na tle tego pam, pam, pam, pam, które zwykł w tym utworze grać, skrzypce grają taką ładną melodyjkę – konkretnie chodziło o wstęp do Carmen. Po tym dzisiejszym doświadczeniu prędzej jestem w stanie uwierzyć w coś takiego. W trzeciej części siedziałam też blisko orkiestry, ale przed nią, więc po prostu było trochę głośniej.

Dyrektor SV Janusz Marynowski oświadczył na koniec, że wzięliśmy właśnie udział w historycznym momencie – ostatnim najprawdopodobniej koncercie w namiocie. Sam namiot co prawda jeszcze przez to lato będzie stał, ale będą się w nim odbywać tylko piątkowe potańcówki. Potem podobno bierze go warszawskie zoo. Orkiestra ma w lipcu urlop; w sierpniu najpierw wyjazdy zagraniczne, a potem trzy koncerty w ramach Chopiejów. A na Grochowskiej praca wre: pawilony przy wejściu rozebrane i odbudowywane, główny gmach też zasłonięty rusztowaniami.