Masecki we fraku

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Polska Orkiestra Radiowa pod batutą Michała Klauzy i z solistą Marcinem Maseckim w zapełnionym Studiu im. Lutosławskiego pożegnała sezon koncertem lekkim, łatwym i przyjemnym.

W zapowiedzi programu intrygowało wykonanie V Koncertu fortepianowego Beethovena przez Marcina Maseckiego. Jak on to zrobi? Agata Kwiecińska, która była na tym koncercie konferansjerką, powiedziała, że pytała go wcześniej, czy będzie grał normalnie, czy po swojemu, a on odparł, że to się dopiero okaże. Kiedy wyszedł ubrany we frak, pomyślałam, że mógłby wywinąć taki numer, żeby zagrać wszystko grzecznie po bożemu, i to dopiero byłby dowcip. Wszak jest to pianista z klasycznymi korzeniami, choć doszlifowanymi jazzowo w Berklee College of Music.

Z Beethovenem miewał już swoje sprawy, jak próby zrozumienia, jakie dźwięki mógł słyszeć głuchy kompozytor, albo przełożenia Zwycięstwa Wellingtona na orkiestrę dętą, z którą grał również V Koncert, ale konwencja była zupełnie inna. Co zrobił tym razem? Rzeczywiście dość długo grał grzecznie, czasem tylko coś podgrywając z tutti (czego właściwie nie było słychać), wstawiając jakieś pojedyncze akordy czy trochę modyfikując biegniki. Dopiero w repryzie I części zaczął troszkę szaleć, głównie w kadencjach, potem preludiował do części II – orkiestra nie wiedziała do końca, co zagra, była to improwizacja – i tak już było do końca, na przemian zwyczajnie i trochę jazzowo. Zwyczajność, choć bez problemów technicznych, była zresztą dość powierzchowna, bez wczuwania się, które łączy się z grą na serio. Niektórzy, jak pianofil, byli tym zdegustowani, ale w końcu przecież wiadomo było, na co przychodzimy.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Mocne canadiano

Nowy premier Kanady Mark Carney jest chodzącym wzorcem wszystkiego, czego Donald Trump nienawidzi najbardziej. Czy będzie też prorokiem antypopulistycznej reakcji?

Łukasz Wójcik

Trochę więc to było wpół drogi, ale za to ładny był bis: mała liryczna, już całkiem swingowa ballada na motywach z II części koncertu, może trochę knajpiana, ale przyjemna. W sam raz na tę okazję, czyli letni koncert na koniec sezonu.

Po przerwie – Czech w Ameryce, czyli Suita amerykańska Dvořáka, i Amerykanin w Paryżu Gershwina. Dwie strony amerykańskości: owe domniemane melodie rdzennych mieszkańców u pierwszego oraz swing u drugiego. Suita amerykańska jest rzadziej grywana niż IX Symfonia „Z Nowego Świata” czy Kwartet smyczkowy „Amerykański”, trochę szkoda, bo jest wdzięczna, ale tematy nie są tak „hitowe” jak w tamtych utworach (z wyjątkiem może ostatniej części). Za to Amerykanin w Paryżu to samograj. Był bis – powtórzony fragment z Gershwina, w którym dyrygent włączył rozochoconą publiczność z rytmicznymi oklaskami.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj