Kołysanki Brada Mehldaua

To był naprawdę piękny koncert – trochę czegoś innego się spodziewałam, ale i tak było wspaniale.

Wybitny pianista solowym recitalem zainaugurował Summer Jazz Festival w Filharmonii Krakowskiej. Jakoś mi się wydawało, że miejsce koncertu na tyle go zainspiruje, że zagra coś ze swoich ostatnich płyt – After Bach II czy Après Fauré. No, ale jednak zainspirował się raczej tym, że otwiera festiwal jazzowy, i właściwie nic dziwnego.

Grał głównie materiał z kilku dawniejszych płyt, związany z rockiem, popem, a przede wszystkim bluesem. Kogóż tam nie było: i Eric Clapton, i Stevie Wonder, i dużo Beatlesów. Ale wszystko oplecione swoją własną pajęczyną figuracji, a zarazem nut stałych, które wnosiły pewną transowość. Fortepian był nagłośniony, ale bardzo delikatnie, jak trzeba do tak subtelnej gry. Muzyka płynęła nieprzerwanym potokiem, ale zarazem była dyskretna. Wręcz relaksująca. Można byłoby ją sobie puszczać na dobranocki.

Zamiłowanie do klasyki słyszalne były tym razem przede wszystkim w gatunku dźwięku, ale też w swoistej dyscyplinie formalnej, która zauważalna jest nawet w improwizacji. Natomiast dziś jeszcze bardziej były słyszalne bluesowe korzenie pianisty. W prawie każdym utworze rozbrzmiewała nuta bluesowa, co w zestawieniu z klasyczną dyscypliną było szczególnie ujmujące.

Publiczność była zachwycona, trzy razy wstawała do stojaka, a jemu widocznie świetnie się dziś grało, ponieważ zagrał trzy bisy, a w sumie grał prawie dwie godziny. Bardzo bezpośredni i naturalny w zachowaniu, wbrew opinii człowieka chimerycznego sprawiał wrażenie skromnego. Osoba, która się nim tu opiekowała, powtórzyła jego zdanie, że trzeba przekroczyć swoje ego. Tak to właśnie wyglądało: jakby przekroczył swoje ego, ale mimo to pozostał sobą.