Poniedziałek w kameralnej

Recitale pianistyczne w sali kameralnej FN to zawsze ryzykowna sprawa z powodów akustycznych. Dziś odbyły się dwa.

To prawdziwy egzamin z muzykalności: czy artysta potrafi się dostosować do wnętrza, czy nie. Ten egzamin w niedzielne popołudnie Dmitry Ablogin zdał na szóstkę. A jak było z dzisiejszymi pianistami?

Piotr Sałajczyk ujmuje swoją naturalnością. Nie sili się na nic, nie szuka popisu. Nie boi się forte, ale też nie jest w nim nachalny. Za dostosowanie do akustyki postawiłabym mu może nie aż szóstkę, ale piątkę na pewno. Dodatkowy plus za nietuzinkowy program, obrazujący jego zainteresowania. W pierwszej części II Sonata Wajnberga, jeszcze z wcześniejszego, taszkienckiego okresu, kiedy trochę był zafascynowany Szostakowiczem (jeszcze się nie spotkali), ale już uwodził po swojemu, daleki był od swojej przedwojennej dekadencji, która ujawniła się jeszcze w I Sonacie. (Nieustająco tu polecam płytę z pierwszymi trzema sonatami.) Potem Wielka fantazja Juliusza Zarębskiego, pompatyczna i wirtuozowska (młody kompozytor chciał się popisać przed przyszłą żoną, również pianistką), zagrana z sympatycznym dystansem. Wreszcie ostatnia sonata Schuberta, do której solista wrócił po parunastu latach – w 2011 r. wyszedł w firmie Dux jego debiut płytowy z ostatnimi sonatami Beethovena i Schuberta. Nie było może tej transcendencji, jaka pojawia się w tych najwspanialszych wykonaniach (typu Pires czy Zimerman), ale była absolutna logika formy (a naprawdę niełatwo ją ukazać szczególnie w I części) i subtelność. Na bis pianista zrobił niespodziankę: rąbnął Preludium c-moll Chopina, a poprawił Preludium h-moll. A właśnie chwilę wcześniej pomyślałam, że to jeden z mniejszości polskich pianistów, który ma odwagę nie grać Chopina…

Niestety nie oceniłabym tak wysoko pod względem adaptacji do akustycznych okoliczności Alberta Nosè – postawiłabym mu 3. Ewidentnie włoski pianista, zdobywca wyróżnienia na Konkursie Chopinowskim w 2000 r. (pamiętam, że wtedy mi się nawet podobał), przygotował program na większą salę i grał tak, jakby się na niej znajdował. Program, złożony wyłącznie z utworów Chopina, był ułożony bardzo ciekawie: podstawą były wszystkie cztery ballady, a przed każdą był jeden utwór jako wstęp. I Balladę poprzedził Mazurek g-moll op. 24 nr 1, czyli w tej samej tonacji. Przed drugą był Mazurek a-moll op. 17 nr 4 – ballada co prawda jest w F-dur, ale na a-moll się kończy. Trzecią poprzedziła Fantazja f-moll, która akurat kończy się w As-dur, wstępem zaś do czwartej był Nokturn c-moll – a ballada, choć w f-moll, od C-dur się zaczyna, czyli od dominanty.

Póki brzmiały mazurki i w ogóle cichsze, spokojne fragmenty, wszystko było bardzo ładnie, ale ledwie przychodziło forte, zaczynało się robić krzykliwie. Może ten ostry, przesterowany dźwięk to też „zasługa” instrumentu – Shigeru Kawai (będzie też na nim grać Ewa Pobłocka, ale na dużej sali jednak). Tak czy siak cały efekt, przynajmniej w moich uszach, w tych momentach siadał. I to samo z bisami: po pięknym Nokturnie Es-dur op. 55 nr 2 – niestety zarąbana „Rewolucyjna”. Szkoda.