Od Beethovena do Szymańskiego

Na środowych koncertach było trochę naprawdę dużych przeżyć.

Zgodnie z twierdzeniem ścichapęka, że artystyczne kulminacje dnia dostajemy po południu, było tak i tym razem – o 17. wystąpiła Kate Liu z repertuarem częściowo znanym, a częściowo nowym. Po raz pierwszy usłyszałam ją w dwóch sonatach Beethovena: Patetycznej (w maju grała ją już na recitalu w Cieszynie) i op. 109. I był to Beethoven wielki, pełen ogromnej wewnętrznej siły. W Patetycznej, poza środkową liryczną częścią, było naprawdę patetycznie, Sonata E-dur mieniła się najróżniejszymi barwami i nastrojami.

Mazurki op. 30 zagrała w swoim stylu – trochę lunatycznie, ale z zachowaniem mazurkowego rytmu. Ostatni z nich, w cis-moll, stał się bezpośrednim przejściem do Etiud symfonicznych Schumanna, które są w tej samej tonacji. Artystka grała je już w zeszłym roku na festiwalu w Dusznikach; z czasem uzupełniła je o kilka wariacji, których kompozytor nie włączył do wydania, ale przywrócił je Brahms jako kolejny edytor. Wszystko razem wypadło rewelacyjnie, a finał to była taka potęga, że natychmiast wszyscy zerwali się do stojaka. Na bis wróciła do Beethovena, znów onirycznie interpretując Bagatelę G-dur op. 126 nr 5. To było prawdziwe wydarzenie, z którego nie chciało się wyjść.

Jeśli chodzi o koncert wieczorny Sinfonii Varsovii pod batutą Jacka Kaspszyka, było różnie. Dla mnie osobiście najbardziej atrakcyjny był punkt pierwszy: Cztery tańce heweliańskie Pawła Szymańskiego. Utwór ten powstał w 2011 r. na zamówienie Romana Peruckiego z Polskiej Filharmonii Bałtyckiej i przeznaczony był na organy i dwa pozytywy. Teraz kompozytor przerobił go na orkiestrę i jest to właściwie zupełnie inne dzieło – pierwotna wersja, jak sam mówi (ja jej nie słyszałam), była trochę sztywna, obecna ma mnóstwo barw. Nietypowa to zresztą orkiestra: bez altówek i wiolonczel, z ograniczoną liczbą dętych blaszanych (ale pełną drewnianych), skrzypcami, harfami, akordeonem – ciekawie. Nie są to oczywiście ani tańce, ani heweliańskie, raczej cztery konstelacje, konstrukcje, bardzo „szymańskie”. Na chwilę poczułam się znów w świecie szczególnie mi bliskim.

To mi dało siłę do przetrwania następnego punktu programu, jakim był Koncert e-moll z udziałem Piotra Palecznego. Nie, już nie jestem w stanie słuchać takiego Chopina – zresztą ten dyrygent na konkursie podobnie interpretował te młodzieńcze dzieła: ciężko, jakby to był jaki Wagner co najmniej. Profesor solista otrzymał stojaka jako osoba zasłużona; kanciasty to był Fryc, ale cóż. Można było powspominać dawne czasy z 1970 r. i walkę pianisty o zasłużoną III nagrodę.

Po przerwie znów bardzo interesujący punkt programu: Serenada op. 47 nr 4 Mieczysława Wajnberga. Z 1952 r., a więc starająca się wpasować w ciasne zasady socrealizmu, ale i tak nie pozbawiona bynajmniej osobistych cech, a przy tym pogodna mimo strasznych sowieckich czasów. I na zakończenie Koncert fortepianowy Lutosławskiego z udziałem Louisa Lortie – trzeba powiedzieć, że raczej odegrany niż zinterpretowany, nie było w tym cienia dramatu, jaki wydobywa w tym utworze choćby Krystian Zimerman – ale niekoniecznie trzeba tam dramat widzieć. Było więc porządnie, ale bez emocji.

Jutro – a właściwie dziś – tylko jeden koncert, więc wreszcie będzie można pójść spać o ludzkiej porze…