Bruce się wykpił

Nasz chopinowski zwycięzca wciąż ma wdzięk. Ale chyba koncertowanie, szczególnie z Chopinem, a zwłaszcza bisowanie, już go trochę nudzi…

Siedzący koło mnie nowojorski Romek opowiedział mi przed koncertem, że słyszał niedawno w Nowym Jorku Bruce’a Liu, który grał tam znakomicie Rapsodię na temat Paganiniego Rachmaninowa. Szkoda, że raczej tego nie zagrał tutaj, no, ale wiadomo. Tak więc znów Koncert e-moll, który grał na konkursie, a potem musiał go wszędzie tłuc do znudzenia.

To naprawdę świadczy o jego talencie, że słuchając, jak gra ten koncert z London Symphony Orchestra pod batutą Antonia Pappano, nie nudziliśmy się. Grał lekko, jak to on, i wkładał w tę grę swoją fantazję. Miło, figlarnie i bezproblemowo. Orkiestra towarzyszyła godnie, choć i ona jak na mój gust była za masywna, ale przynajmniej pięknie brzmiała i grała równo – po raz pierwszy usłyszałam, że można w II części wejście rogów w ostatniej nucie przed wejściem fortepianu zagrać tak, jakby były organicznie połączone ze smyczkami.

Niestety potem Bruce mnie z lekka wkurzył, choć też ubawił. Zaprosił do wspólnej gry koncertmistrza i wykonali „nokturn pendolino” w pięknie kiczowatym opracowaniu na skrzypce z fortepianem, więc popisywał się skrzypek, a Bruce grał tylko umpapa. Jeszcze potem na odczepnego machnął Etiudę Ges-dur op. 10 nr 5, z lekka potykając się na ostatniej nucie. I odfajkowane.

Za to orkiestra z dyrygentem pokazali, co potrafią, w drugiej części, czyli w I Symfonii Sibeliusa. Nie przepadam za depresyjną muzyką tego kompozytora, ale muszę przyznać, że daje ona orkiestrze dużo pola do popisu i było czym się pozachwycać. Na bis, jakżeby inaczej, Valse triste. Wtorkowy koncert już będzie wyłącznie angielski. Szczególnie cieszę się z występu Vilde Frang.