Mistrzowscy soliści, mistrzowska orkiestra

Oba wtorkowe koncerty to była prawdziwa uczta.

Garrick Ohlsson… to już, trudno uwierzyć, 54 lata mijają odkąd wygrał Konkurs Chopinowski. I była to wygrana bezapelacyjna, choć uczestniczyło wówczas wiele wspaniałych postaci, które zrobiły później karierę. Ale on od początku dał się poznać jako postać szczególna. Zawsze niepokorny, działał po swojemu, grał, co chciał, gdzie chciał i z kim chciał, nie związał się na wyłączność z żadną firmą i nagrywał dla różnych. Dziś wciąż jest niezwykłą osobowością i nie boi się bardzo różnego repertuaru.

Przepiękną rzecz zrobił z Suite bergamasque Debussy’ego: zagrał całość tak subtelnym, perełkowym dźwiękiem, że można było zapomnieć o lekkiej „kawiarnianości” tej muzyki, dotyczy to zwłaszcza Clair de lune, które w standardowych interpretacjach brzmi jak kicz, a on odrealnił to do tego stopnia, że naprawdę można było pomyśleć o świetle księżyca. Niedługi utwór australijskiego kompozytora Thomasa Missona Convocations był dobrym przejściem do świetnej Sonaty es-moll op. 26 Samuela Barbera. Zbyt rzadko grywanej, a bardzo szkoda.

W drugiej części już tylko polski romantyzm: najpierw słodka Kołysanka op. 22 i energiczna Etiuda koncertowa op. 7 nr 2 Juliusza Zarębskiego, a na koniec trochę Chopina: Impromptu As-dur, Fantazja f-moll i Scherzo cis-moll. Tu słuchać było, że chciał trochę interpretacje urozmaicić, zagrać inaczej niż wszyscy – ciekawe miał pomysły. I dwa bisy, zapowiedziane jak zwykle po polsku łącznie z numerami opusów: Walc cis-moll op. 64 nr 2 i Mazurek cis-moll op.50 nr 3. W czwartek wraca do nas jako kameralista, z Apollon Musagète Quartett.

Drugi występ London Symphony Orchestra pod batutą Antonia Pappano zawierał już tylko muzykę brytyjską. W tym roku obchodzimy 90. rocznicę śmierci zarówno Edwarda Elgara, jak Gustava Holsta; ten drugi ma jeszcze 150. rocznicę urodzin. I, co więcej, w historii tego zespołu znajdują się prawykonania obu utworów, które znalazły się w programie.

Koncert skrzypcowy h-moll Elgara to dzieło bardzo długie i w gruncie rzeczy dość jednostajne, choć opiera się na różnych tematach. Choć nastrój też się momentami zmienia, po niedługim czasie znów wraca ten sam rzewny, nostalgiczny śpiew skrzypiec i orkiestry. W sumie może to nużyć, chyba że wykonanie jest naprawdę wybitne, i tak było tym razem. Vilde Frang przyjechała do Warszawy po raz pierwszy i z miejsca zachwyciła. Piękne brzmienie, bezbłędna technika, głęboki liryzm. Wyciągnęła z tego koncertu, co się tylko dało, wspaniale współdziałając z orkiestrą. Nic dziwnego, że po niemal całej godzinie grania – ten koncert ma to do siebie, że skrzypce grają praktycznie przez cały czas – nie chciała już bisować.

Planety Holsta to samograj, a zwłaszcza w tak modelowym wykonaniu. Wszystko było tak, jak ma być: złowrogi Mars, łagodna Wenus, figlarny Merkury, mocny i pogodny Jupiter, zamyślony Saturn, intrygujący Uran i tajemniczy Neptun. Zastanawialiśmy się wcześniej, skąd będzie śpiewał chór w ostatniej części (Kowieński Chór Państwowy) i okazało się, że zza sceny. Nawet nieźle to zabrzmiało. A na bis – jak zgadłam wcześniej – Nimrod z Enigma Variations Elgara. Dobry sposób na wyjście z koncertu w podniosłym nastroju.