Stylowo i staroświecko
Żeby od razu wszystko było jasne: stylowy był koncert popołudniowy, a staroświecki – wieczorny.
Ensemble Dialoghi wystąpił tym razem jako trio: oczywiście przede wszystkim klarnecista Lorenzo Coppola (również jako konferansjer), wiolonczelistka Kristin von der Goltz i pianistka Cristina Esclapez. Lorenzo jak zwykle roztaczał swój urok i sugestywność. Najpierw opowiedział o smutnych okolicznościach powstania Sonaty e-moll KV 304 Mozarta, w oryginale przeznaczonej na skrzypce z fortepianem, a tym razem wykonanej przez clarinetto d’amore, czyli rożek basetowy (i fortepian – buchholtz). Mozart napisał ją w Paryżu po śmierci matki, która była z nim na tournee; ogromnie to przeżył. Lorenzo potraktował tę historię jako punkt wyjściowy opowieści, jak to wśród smutku kompozytorowi ukazuje się matka, by go pocieszyć. Drugi smutny utwór, fortepianowe Rondo a-moll KV 511, opowiedział jako fragment opery Wesele Figara: Hrabina rozpacza nad utratą miłości męża, przypominając sobie dobre chwile z nim, a Zuzanna stara się rozproszyć smutek i wymyślić zemstę na niewiernym.
Po smutku wesołość: młodzieńcze Trio B-dur op. 11 Beethovena, przy którym, jak twierdzi Lorenzo, podobno publiczność płakała ze śmiechu. To prawda, że jest tu wiele zabawnych gestów. Niektóre z nich muzycy pokazywali jeszcze przed rozpoczęciem wykonania. I rzeczywiście podczas całego niemal utworu można było się uśmiechać. Trochę może raził zbyt ostry dźwięk wiolonczelistki, ale równoważyło go jej poczucie humoru.
W drugiej części już tylko smutek lub powaga: dwie najbardziej rozpaczliwe pieśni Chopina – Melodia i Nie ma czego trzeba, a potem rzewne, refleksyjne Trio a-moll op. 114 Brahmsa. Lorenzo do każdego z utworów zmieniał klarnet, pianistka po przerwie też wymieniła instrument na erarda, tylko wiolonczelistka wciąż grała na tym samym wiedeńskim instrumencie bodaj z 1790 r. Ciekawy był wybór bisu: opracowanie czwartej z Sześciu etiud w formie kanonu op. 56 Schumanna, tych, które kiedyś nagrał Anderszewski.
Dawno nie słyszałam Krzysztofa Jabłońskiego – ostatni raz chyba pięć lat temu, kiedy to westchnęłam, że chciałoby się usłyszeć, jak nasi chopiniści grają inną muzykę. No i się doczekałam. Dlaczego mówię o staroświeckości w związku z tym pianistą? Dlatego, że jego interpretacje przypomniały mi kanon sprzed ponad pół wieku. Grywało się więc transkrypcje preludiów chorałowych Bacha przez Busoniego w stylu romantycznym z achami i ochami. Co do Mozarta natomiast (Sonata C-dur KV 330, jedna z moich ulubionych) panował przesąd, że dynamika dopuszczalna w jego wykonywaniu mieści się w widełkach od pianissima do mezzo piana najgłośniej. Tylko w finale urosła przez moment do mezzo forte, ale tylko dlatego, że pianista trochę się zdenerwował po wpadce pamięciowej (nie pierwszej) w zbyt szybkim tempie. W sumie taka nadmiernie wydelikacona wersja Mozarta jest trochę nudna.
Na koniec pierwszej części pianista zaprosił Ritę Shen i zagrali razem… Grand duo concertant Chopina w wersji na fortepian na cztery ręce. Kiedy zobaczyłam, że młoda Chinka zabiera się za wyższą partię, już wiedziałam, co będzie – no i niestety przewidziałam: grała tak, jakby nie rozumiała, o co tu w ogóle chodzi. Kompletnie płasko i o niczym, żadnej zadziorności ani dowcipu, choć wszystkie nutki były wygrane. Nie dalej jak poprzedniego dnia miałam możność wysłuchać tego utworu w wersji oryginalnej wiolonczelowo-fortepianowej, w wykonaniu osób, które bardzo dobrze wiedzą, na czym on polega, więc kontrast był bolesny. Ale publiczność uprzejmie klaskała, więc pianiści zabisowali Tańcem słowiańskim e-moll op. 72 nr 2 Dvořáka.
Druga część koncertu wypadła już lepiej – pewnie dlatego, że wobec Beethovena nie było nigdy takich zabobonów jak wobec Mozarta: można było grać go głośno, a nawet rąbać. Krzysztof Jabłoński nie rąbie, dźwięk ma w ogóle ładny, więc obie sonaty, Patetyczna i Appassionata, zabrzmiały całkiem przyzwoicie. Po czym wywoływany do bisu pianista powiedział „może jednak zagram Chopina” i zakończył występ Nokturnem cis-moll op. posth.