Warszawski świt

Czy kompozytorzy „warszawskojesienni” potrafią pisać piosenki? Sami bardzo chcieli się o tym przekonać i wynikł z tego koncert zespołu Hańba! w TR Warszawa.

Artur Zagajewski, kompozytor i członek komisji programowej Warszawskiej Jesieni, który był inicjatorem tej akcji, sam przyszedł ze świata rockowego i chciał udowodnić, że choć pisanie piosenek jest traktowane przez „poważkowców” jako wstydliwe zajęcie uboczne, to wcale nie musi tak być. Czy przekonał, że tak nie jest – chyba raczej dał kolegom narzędzie do sprawdzenia się w nim. On sam sprawiał wrażenie, jakby wrócił do swojego muzycznego domu (siedziałam za nim i widziałam, jak się angażował emocjonalnie), tym bardziej zresztą, że w Hańbie! śpiewa i gra na banjo jego rodzony brat.

Myślę zresztą, że zespół mógłby ten zestaw piosenek (jeśli dziesiątka w sumie kompozytorów się na to zgodzi) sprzedawać dalej jako program warszawski, a takie nowe spojrzenia na naszą stolicę są zawsze dobrze przyjmowane, jeśli przypomnimy sobie choćby projekt Nowa Warszawa Stanisławy Celińskiej, Bartka Wąsika i Royal String Quartet. Teksty Grzegorza Uzdańskiego mówią o wczesnym warszawskim poranku, kiedy to jedni ledwo się obudziwszy jadą do pracy i wszystko im się wydaje paskudne, inni wracają w stanie wskazującym na spożycie, jeszcze inni cierpią na bezsenność. To Warszawa nie ze słodkich socrealistycznych piosenek (choć dla którego ze starych warszawiaków słuchanie ich nie jest guilty pleasure?), tylko bardziej, powiedzmy, z powieści Żulczyka.

Do tego trzeba jeszcze dołożyć specyficzne emploi zespołu Hańba!, operującego postpunkowym językiem w składzie przedwojennej kapeli podwórkowej. W sumie więc było to raczej sprawdzenie, którzy kompozytorzy dobrze się czują w tej estetyce, niż czy umieją pisać piosenki. No, ale takie było zadanie. Niektórzy poczuli tego bluesa na tyle dobrze, że przewrotnie potraktowali teksty, jak np. Katarzyna Dziewiątkowska (piosenka nie jest jej też obca, taka, ale też taka stylistyka), która trochę ckliwy obrazek tatusia obudzonego zbyt wcześnie przez niemowlaka przełamuje punkowym wrzaskiem, jakby tatuś miał za chwilę tego dzidziusia zamordować. W sumie Warszawa o świtaniu wydaje się po tych piosenkach upiorna, ale tak właśnie miało być.

Oczywiście dla niektórych z reszty też to nie była pierwszyzna; najbardziej zaawansowany stażem jest w tej grupie kompozytorów Krzysztof Knittel, i nie myślę tu o pamiętnym „koncert, koncert, koncert jesienny na dwa świerszcze…„, ale czasach zespołu Go-Go Beuys, czyli latach 80. Właściwie jego piosenka była w podobnej stylistyce, co nie oznacza, że była retro, lecz raczej że w gruncie rzeczy niewiele się zmienia, jeśli przypomnimy choćby to.

Wcześniej tego wieczoru na UMFC wystąpił zasłużony holenderski zespół Orkest De Ereprijs, który w tym roku kończy – pomyśleć! – 45 lat. Fakt, ja sama pamiętam ten parabigbandowy skład, tak dobrze rymujący się z ówczesną muzyką holenderską, jeszcze z lat 80.; przyjeżdżał zresztą nieraz na Jesień – teraz pierwszy raz pojawił się tu bez swojego założyciela i wieloletniego szefa Wima Boermana, który przekazał już pałeczkę młodszym (w zespole pozostało jeszcze parę osób ze starszej generacji, ale większość jest już odmłodzona). Szefową artystyczną jest obecnie Aspasia Nasopoulou, a głównym dyrygentem od trzech lat – Gregory Charette, który poprowadził zespół i na tym koncercie (kiedyś grali bez dyrygenta).

Koncert był bardzo zróżnicowany, ale łączyło go jedno: udział we wszystkich (siedmiu!) utworach rewelacyjnego perkusisty Konstantyna Napolowa, Ukraińca z Kijowa, ale osiadłego już od dawna w Holandii. Jest on z tych, których aż przyjemnie obserwować, jak pałeczki mu same w rękach migają, a kondycję ma do pozazdroszczenia. Co do samej muzyki, była ona różnej jakości i w różnych stylach, np. po egzotycznym Boca ariba Martina Francisca Mayo, który nawiązywał zarówno do opowiadania Cortázara Nocą, twarzą ku niebu, jak do rytuałów swojej rodzinnej Wenezueli – minimalistyczny Chazer Petera Adriaansza; obok barwnego utworu na pełny zespół Tansy Davies – solo perkusyjne Alice Yeung i duet saksofonowo-perkusyjny Mateusza Ryczka. Niestety muzycy mieli dość niefrasobliwy stosunek do czasu, komponując program trwający dwie i pół godziny; osobiście wyszłam przed końcem ostatniego utworu, efektownego zresztą, ale długiego Master and Servant Moritza Eggerta (podobno krótko przed końcem), żeby zdążyć na piosenki do TR.