Głos i mądrość
W serii Opera PWM wydał ostatnio wywiad-rzekę Agaty Kwiecińskiej z Olgą Pasiecznik pt. Bez makijażu. Wiedzieliśmy, jaka to fantastyczna śpiewaczka, ale z tej rozmowy dowiadujemy się, jaka to niezwykła osoba.
Na Wikipedii określają ją: „polska śpiewaczka pochodzenia ukraińskiego mieszkająca w Polsce”. To nie jest ścisłe. Urodziła się i wychowała w Równem, jej matka ma polskie pochodzenie i całkiem nieukraińskie imię Jadwiga, babcia Michalina ze strony mamy recytowała z pamięci Mickiewicza i Słowackiego (ale także Szewczenkę po ukraińsku), w domu obchodziło się i polskie, i ukraińskie święta, ale oboje rodzice czują się jednak Ukraińcami i do dziś odmówili ewakuacji, choć to już starsi państwo. Z drugiej strony Olga spędziła więcej życia w Polsce niż w Ukrainie. Ale ukształtowała się, uformowała jako człowiek tam; tu dopełniła wykształcenia, mieszka i pracuje. Tak więc nieprosta to sytuacja do określenia. W Warszawie mieszka z ukraińskim mężem Jurijem, który też tu pracuje, a ich syn Nazar jest uzdolnionym skrzypkiem (obecnie studiuje w Brukseli) i przedstawia się jako muzyk ukraińsko-polski. W domu mówią po ukraińsku.
Wychowała się w naukowej rodzinie: jest córką matematyczki i psychologa. Ciekawa jest jej opowieść o pierwszych dekadach życia. Nauczanie muzyki jest tam na wysokim poziomie. Początkowo była raczej pianistką (później zostawiła to zajęcie młodszej siostrze Natalii), interesowała ją dyrygentura i reżyseria, a nawet kompozycja. Ale Ukraina zawsze była krajem rozśpiewanym, śpiewa się tam przy różnych okazjach życiowych. Śpiewali też oczywiście w chórach rodzice Olgi. Ona miała zajęcia ze śpiewu na studiach pedagogicznych, które podjęła w Równem, i od drugiego roku myślała o „zrobieniu z tym śpiewem czegoś poważniejszego”, choć wówczas śpiewała raczej jazz i muzykę rozrywkową. Po studiach przez rok była asystentką na uczelni, aż zabrała się za studia wokalne na serio.
W 1991 r. była w niespotykanej sytuacji: studiowała na trzech uczelniach w dwóch krajach. Do Lwowa przyjęto ją na trzeci rok, do Kijowa na drugi, a do Warszawy – na pierwszy rok studiów podyplomowych. Chciała być wszędzie, ale nie dała rady. Zrezygnowała w końcu ze Lwowa, ale Kijów sobie pozostawiła z powodu profesorki śpiewu Eugenii Mirosznyczenko, a Warszawę – ze względu na prof. Alinę Bolechowską i prof. Władysława Kłosiewicza. Z tym ostatnim zetknęła się, gdy przygotowywała się do Konkursu Bachowskiego i poprzez swoje koleżanki klawesynistki poprosiła go, by zechciał ją przesłuchać. Przesłuchał i wpadł w euforię. Ona też, ponieważ odkryła, jaką wiedzę może jej przekazać. Zaczęła chodzić do niego na zajęcia jako wolny słuchacz. Na II roku (1993) on wręcz zaprowadził ją do Warszawskiej Opery Kameralnej, w której właśnie przygotowywał Orfeusza Monteverdiego, i zarządził, że ma w tym spektaklu zaśpiewać. Pamiętam ten debiut (wystąpiła jako La Musica) i zaskoczenie, że nagle pojawił się w Polsce tak piękny i stylowy głos. A przecież wcześniej, jak sama mówi, nic prawie nie wiedziała o wykonawstwie historycznym.
Nie ma co dalej streszczać tej historii, którą znamy – nagrody na konkursach w ‚s-Hertogenbosch, Helsinkach i Brukseli, sukcesy na scenach polskich i światowych, współpraca z wybitnymi muzykami, ale przy tym wielka skromność i samoświadomość, umiejętność dokonywania wyborów. Olga Pasiecznik w tej książce o tym wszystkim opowiada, przekazując przy tym ogrom ważnych i pouczających rzeczy o śpiewie i w ogóle o muzyce. Ale także o nauczaniu (głównie w Akademii Operowej przy TWON) – pedagogika jest jednym z jej powołań, jak sama twierdzi – i, w konsekwencji tego wszystkiego, o człowieczeństwie. O tym ostatnim – również w kontekście wojny; ostatnią rozmowę trzeba było przeprowadzić dopiero pod koniec 2023 r., ponieważ po lutym 2022 r. artystka rzuciła się w wir organizowania pomocy dla swojego kraju.
Jest w tych opowieściach mądrość, którą nie każdy artysta, nawet wybitny, potrafi zwerbalizować. To też sztuka. Dlatego warto przeczytać tę książkę, a potem znów posłuchać Olgi Pasiecznik.
Komentarze
A tymczasem nagrody OPUS Klassik wręczono w Berlinie. Trochę ciekawostek.
https://opusklassik.de/en/preistraeger_innen-2024/
Aż głupio pod takim wpisem (dziękuję za rekomendację! Książkę przeczytam z przyjemnością) wyświetlać kolejny odcinek brazylijskiego serialu pt. Ceny biletów w FN. Taki serial ma jednak nad podobnymi produkcjami istotną przewagę: ckliwych scen jakby mniej, za to problem realny. Na cyferki przy ostatnich biletach na recital E.Kissina musiałam spoglądać trzy razy. Zdaję sobie sprawę, że recital tego artysty to wydarzenie (naprawdę, a nie tylko z nazwy), a wszystkie koszty rosną. Ale czy to jednak nie przesada – biorąc pod uwagę zarobki w Polsce i repertuar FN na codzień, a nie tylko przy okazji wizyt gwiazd? Wtorkowe koncerty w sali kameralnej drożeją już któryś rok z rzędu.
W Łodzi gra 26 X, bilety na parterze (jeszcze) są po 188 zł. To powinno być taniej włącznie z przejazdem pociągiem…
Nie wiem czy to do końca porównywalne, ale za solowy koncert Pata Metheny’ego w Palladium organizator sobie zażyczył 500 zł za bilet.
Bilet na ten sam koncert w Paryżu kosztował 63 euro…
Bilety na ostatnią WJ kosztowały 70 zł, a jeszcze nie tak dawno były po 10 zł…
Za bilet na koncert Marthy Argerich we wrześniu w Rotterdamie zapłaciłam 90 eu ( w złotych x4…)
Ze zdumieniem przeczytałam u Lebrechta artykuł pt.
„Droga Almo, czy nadal można uczyć muzyki indywidualnie”.
Dla mnie dość szokujący jak również komentarze.
Nie przypuszczałam, że taki problem kiedykolwiek mógłby się pojawić , a jednak…
https://slippedisc.com/2024/10/dear-alma-is-it-still-ok-to-teach-music-one-on-one/
Rozwiązanie: każda lekcja jest nagrywana na kamerze, po czym uczeń otrzymuje kopię pliku, drugą zatrzymuje nauczyciel, trzecia idzie do chmury, czwarta w depozyt do notariusza, piąta do proboszcza…… ok, chwilka, zagalopowałem się.
Myślicie, że ci mają źle? A co mają powiedzieć nauczyciele pływania, tańca towarzyskiego?
Jak to dobrze, że nie ma przymusu chodzenia na koncerty. Gwiazd w FN z każdym rokiem mniej, akustyczne „walory” obu sal znane jak zły szeląg, a ceny biletów chore – i ta choroba postępuje stanowczo zbyt szybko. Bawcie się beze mnie.
Na marginesie: czy zarobki dyrektora administracyjnego wciąż są utajnione, a jeśli tak, to dlaczego?
Szanowni Państwo! Dla porównania cen biletów: zeszłotygodniowy koncert Yunchan Lima z Royal Philharmonic Orch. – 210 zł, przyszłoroczny Chicago Symphony Orch. w NFM – 370 zł. To ceny za „wydarzenia muzyczne”, więc jest niestety drogo. W NOSPR też coraz drożej, teraz dobre miejsca na „zwykłe” koncerty kosztują nawet 150 zł, kiedyś było to 60-80 zł, bilety na koncert Berliner Philharmoniker kosztowały 100 zł, ale to było w 2019 roku.
Przy okazji, czy ktoś z czytających słyszał jakieś opinie o koncercie Yunchana? Mnie pianista sprawił lekki zawód: tak zagranym II koncertem Koreańczyk z pewnością nie wygrałby konkursu chopinowskiego.
@JanPS: niesamowite, że wspomniał Pan o Yunchanie. Była niedawno mowa na blogu o tym, że zagraniczni pianiści, odwiedzając Polskę, nader często (zbyt często?) grają Chopina, choć my pewnie wolelibyśmy słuchać ich też w innym repertuarze. W minionym tygodniu NFM doprowadził to zjawisko do skrajności, bo dzień po Yunchanie ten sam koncert f-moll wykonywał Jonathan Fournel.
Byłam akurat w czwartek we Wrocławiu, ale ostatecznie robiłam wieczorem coś innego. Z Pana słów wynika, że nie wszystko było w tej interpretacji zachwycające. Chętnie posłucham też wrażeń innych!
Ja też dostałam przekaz (i to od ważnej osoby), że Koncert f-moll nie był dobry. Nie byłam, nie potwierdzę.
A propos biletów: najtańsze bilety do Filharmonii Narodowej na dzisiejszy koncert Aleksandry Kurzak i Roberto Alagni kosztują 530 złotych, a do Auli UAM w Poznaniu kosztowały 371 złotych. Górne ceny to ponad 1 tysiąc. A są to recitale z fortepianem, a nie z orkiestrą.
Nie wiem, kto te ceny wyznaczył, bo to jest impreza zewnętrzna, nie ma jej nawet na stronie FN.
Z koncertów filharmonicznych wydarzeniem jest np. jutrzejszy recital Kissina: bilety były od 106,50 zł, teraz jeszcze zostało ich kilka za 238 i 265 zł (domyślam się, że to te najdroższe).